Najgorsze, że…
1.
Wiem, miałem się sam nie zapuszczać w szlaki Fouta Dijon, ale znalazłem w sieci wgrane przez lepszych ode mnie trasy hikingowe. No i z Dalaby mam trasę na coś prawie 9 km, do miejsca znanego pod nazwą Pont du Dieu, boski most. Idę więc sam, ale mam swoją Ariadnę. Po wczorajszej ulewie dzisiaj zapowiada się piękne słońce.
2.
Idę marząc o śniadaniu. Ostatnio jadłem jeszcze wczoraj, w drodze z Conakry. Trudno tu coś kupić. Sytuacja przypomina mi trochę Sri Lankę. Jest nawet gorzej. W zasadzie można przy ulicy kupić bez trudu tylko tutejsze pączki. Czasem coś się kisi pod pokrywką w wielkich garnkach stojących na węglu, ale gdy ciekawsko zajrzę, wygląda to mocno nieciekawie. A nie zapytam. A nawet jak zapytam, nie zrozumiem odpowiedzi. Są jakieś sklepiki, mydło i powidło, ale do jedzenia tylko puszki. Oddalam się od miasta z coraz bardziej desperacką nadzieją, że chociaż banany gdzieś kupię…
Nie kupiłem bananów. Kupiłem dwa nieduże pączki.
3.
Ścieżka – wiodąca raz to przez żwirownię (wyjątkowo piękne miejsce), raz przez las w otoczeniu armii żółtych, filigranowych motylków, jak z bajki, raz przez pola kapusty, raz przez wysokie chaszcze, bo zarosła – jest intrygująca i cieszy moje wędrowne oko. Nie da się jednak ukryć, że to ja jestem największą atrakcją tej ścieżki. Każdemu trzeba powiedzieć „dzień dobry”, w zamian dość łatwo namówić go na zdjęcie.
Tu mnie chyba wojsko nie aresztuje.
4.
Wojsko nie, ale pochwycił mnie w pułapkę bambusowy las – sam w sobie bardzo kuszący.
Nawigacja prowadziła mnie na drugą stronę „zagajnika”, ale nijak nie dało się przedrzeć nie ryzykując zadrapań, albo pękających pod nogami bambusowych zapór. Wolałem się wycofać – i bardzo dobrze, bo zaraz znalazłem 3 chłopców i psa, którzy chętnie zaprowadzili mnie pod sam Pont du Dieu. Bycie atrakcją czasem ułatwia drogę.
5.
Pont du Dieu to skalna półka, pod którą wartko spływa rwąca rzeczka biegnąca z sąsiadująch kaskad. Fajne miejsce, przy czym „most” zarósł pnączami i nie sprawia już imponującego wrażenia.
Zobaczyłem, sfotografowałem, zjadłem pączki, wracam.
6.
Plecy napieprzały mnie całą drogę powrotną (a było tego w sumie dwa razy po 10 km). Plecak na plecach i brak treningu dały znać o sobie. Oj, serio…
7.
Wracając przez całą długość Dalaby, próbowałem coś kupić do jedzenia – na miejscu albo chociaż i na wynos. No i znowu prawie nic. Kupiłem banany (dopiero teraz!), długą bułkę (francuza, jak się u nas mawiało drzewiej) i wodę w woreczkach. Uczta bogów. Fest du Dieu?
8.
W pokoju kolacja, zimny prysznic, obróbka zdjęć, blog i spać. Najgorsze, że nie ma do kogo buzi otworzyć…