UWAGA PO 8 TYGODNIACH:
Chyba mi skromność i jakieś zawstydzenie nie pozwoliło naprawdę opisać stanu emocjonalnego, gdy stałem i patrzyłem na te nazwy portów docelowych. Pomieszanie niedowierzania, zdumienia i jakiejś jakby niezasłużonej satysfakcji! To moja pierwsza wyprawa do Azji i – trzeba powiedzieć – nie byle jaka wyprawa! Nie wycieczka, nie urlop… Trudno w to uwierzyć… To się nie dzieje naprawdę…
O samym locie nie ma co gadać. Trafiła mi się tajsko-niemiecka para. Nie pili alkoholu, z tacki tylko dziubnęli co “zdrowe”… No eye contact. I o czym tu gadać? Niemiecka Tajka siedząca obok mnie rzucała swoje zdania tak cicho i skromnie, że nie dało się nawet usłyszeć barwy głosu. Ktoś wspominał przed podróżą, że w Lufcie niemieckie stewardessy potrafią być oschłe. Wręcz przeciwnie. Do rany przyłóż. Nowe drinki roznosiły z uśmiechem zanim pomyślałem “mehr trinken bitte” 🙂
Kto leci do Tajlandii niech zapamięta, żeby na karteczce spisać sobie jakiś adres: hotelu, restauracja, czegokolwiek, co można będzie wpisać w rozdawaną na pokładzie kartę przylotu/odlotu – obowiązkową w chwili spotkania z urzędnikiem imigracyjnym na lotnisku. Ja wpisałem nazwę biura podróży, a za adres posłużył mi sam Bangkok. Wsjo. Wystarczyło 🙂
Już wiem, że gdy wrócę do Oyczyzny, będę za tobą tęsknił…
W razie głębszego zainteresowania służę ciekawą anegdotą na temat 🙂
Faktem jest, że trochę czasu marnuje się na pierdoły: założenie konta bankowego (żeby zaoszczędzić na wypłatach z polskiej karty; w bankomacie każda operacja kosztuje 15 zł); wykupienie stałego dostępu do Internetu przez telefon, a wiadomo, że i-phone żre transfer, więc aby w pełni korzystać z dobrodziejstw XXI wieku: nawigacji, fejsa, skajpa i innych cudeniek, dostęp musi być nielimitowany…
Po paru dniach mieszkania nawet w tak egzotycznym mieście jak Bangkok, można się do wszystkiego lub prawie wszystkiego przyzwyczaić. I wtedy już nie zaskakuje, że motocykliści jeżdżą po chodniku…
a przejście przez jezdnię, nawet w miejscu teoretycznych pasów dla pieszych, bliższe jest gimnastyce artystycznej…
No i duriany wystawione na sprzedaż, szczelnie “zaklejone” folią, by nie drażnić zapachem?
Nie wiem, jeszcze nie próbowałem. Pewnie spróbuję. Lubię mocno dojrzałe sery, więc zapachy mi nie straszne. Tylko cholernie drogie te duriany. Porcja 120-150 bahtów.
Do każdej rzeczywistości można się przyzwyczaić… Więc żeby się nie przyzwyczajać zbytnio zakupiłem byłem sobie dzisiaj mapę autobusowych połączeń Bangkoku – co jest dużą zawiłością, wierzcie mi, jako że funkcjonuje na terenie BKK 5 kolorystycznie wyróżnialnych typów autobusów, a każdy typ to trochę inna specyfika jazdy 🙂
To jest autobus „różowy”, normalny, by nie rzec najprostszy (również jeśli chodzi o konstrukcję technologiczną)
To też numer niski, więc autobus prosty, nieklimatyzowany
To trochę wyższy numer, wedle mapy linia błękitna…
Ale skoro już jesteśmy w temacie transportowym, to koniecznie parę obrazków life-stylowych z ulic, bo takie scenki więcej mówią o życiu w Tajlandii, niż jakikolwiek przewodnik:
Widziałem już nawet rodzinę 5-osobową całkiem sprawnie przemieszczającą się na jednym skuterku 🙂
I typowe (urocze nieprawdaż?) wykorzystanie pick-upa, raczej poza Bangkokiem, ale bardzo popularne na tzw. „prowincji”:
Przy tej okazji koniecznie muszę Wam pokazać jeszcze jedną maszynę, przecudnej urody ciężarówkę, z tych coraz rzadziej widzianych na drogach. Spieszmy się kochać ciężarówki, tak szybko odjeżdżają – mawiał klasyk… 🙂
Koniecznie jutro jakieś zwiedzanko sobie (wam) zaserwuję, żeby się zdjęciami i opowieścią podzielić 🙂