Miasto Aniołów. Bangkok.
Jest jak zmysłowa kobieta: pełna sprzeczności. Raz subtelna, innym razem porywcza, pożądliwa, niezaspokojona. Zawsze gorąca, zawsze kochająca życie. To eleganckie, ale i to bliższe ulicy. Bywa męcząca, nawet hałaśliwa, ale już po chwili tęsknisz za nią do bólu. Kocha zakupy, świetnie gotuje, lubi wieczorem zaszaleć. Miejscami chaotyczna, trochę dzika, ale tylko po to, by znowu zdradzić Ci jakąś fascynującą tajemnicę…
Bangkok zwiedza się niełatwo. Miasto jest ogromne – szacuje się, że mieszka w nim ok. 13 mln ludzi – ale wciąga jak obsesja. Fascynuje i przeraża. Łatwo się zgubić. Pięknie jest pozwolić sobie dać się zgubić. I jeszcze ten cudowny, oblepiający ciało żar z nieba…
Zabytki, miejsca warte zobaczenia – te znane must see i te mniej znane, ale może przez to jeszcze bardziej ciekawe – rozrzucone są na wielkiej przestrzeni.
Chcąc szybko się gdzieś przenieść (np. na zakupy na wielki weekendowy targ Chatuchak) można skorzystać z “overgroundu”, Sky Trainu, czyli kolejki zbudowanej na wiaduktach.
Najłatwiej jednak po mieście poruszać się bajecznie tanimi taksówkami, ale to nie ten koloryt, nie ułatwiajmy sobie zadania! Specyfiką taksówek jest to, że nie stoją nigdy i nigdzie, nie ma czegoś tak oczywistego dla nas jak “postój taksówek”. Wystarczy po prostu stanąć przy krawężniku i już za parę sekund jest pierwsza chętna. Nie da się ukryć, że częste jest faszerowanie się kierowców amfetaminą czy innymi speedami – muszą przy niskich cenach za kurs zarobić i za wynajem taksówki, i na utrzymanie swojej rodziny. Łapiąc taksówkę upewnić się trzeba (dosłownie), że kierowca jedzie na “taxi meter” i rozumie, gdzie chcemy dojechać. Kurs zaczyna się od ceny 35 bahtów, a potem bardzo wolno rośnie. Z reguły za trasę zapłacimy 5-7 zł. Nie dziwi nic, jeśli weźmiemy pod uwagę, że za litr gazu płacą 80 groszy!!!
Ale ja tak nie chcę. Ja chcę zwyczajnie. Z wielką i trudem kupioną mapą połączeń autobusowych ruszam w miasto ku zaskoczeniu większość Tajów, którzy na siłę chcą mi albo pomóc, albo namówić na tuk-tuka, czy taksówkę. A ja uparcie odmawiam i wybieram miejski autobus (wszystkiego trzeba spróbować!). Ich zdumienie i chęć niesienia mi pomocy może wynikać z faktu, że ponoć (stereotypy?) wśród większości populacji umiejętność czytania mapy jest na hmm… bardzo bardzo skromnym poziomie…
System połączeń autobusowych jest okropnie skomplikowany. Linii są setki, rodzajów autobusów dziesiątki: są stare busy z drewnianą podłogą (potwornie kopcą), trochę nowsze z pootwieranymi na oścież oknami i drzwiami, autobusy klimatyzowane i małe nowoczesne busy “pospieszne”.
Te najtańsze (kurs za 60 gr!) i najprostsze są czasem dodatkowo “sponsorowane” przez króla i kursują za darmo 🙂 W każdym autobusie jest bileterka, więc bilet kupuje się na pokładzie – bez stresu, nie można kupić złego biletu. Tłoku też nie ma, jeśli autobus jest nabity po prostu nie zatrzymuje się na przystanku. Zaraz przyjedzie następny (nie ma rozkładów jazdy na przystankach).
Naprawdę fajna przygoda, o ile ktoś umie czytać mocno zagęszczone mapy. Nieważne, najwyżej zwiedzisz inne miejsce. Też warto 🙂
Inną, wielką przyjemnością jest kurs tramwajem rzecznym po Chao Phraya!
Tu też można wybrać albo linię zwykłą, zawijającą niemal do każdego pirsu (oczywiście właśnie taką chcę płynąć!), są linie przyspieszone, ekspresowe i turystyczne. Rzeka miejscami bywa całkiem zatłoczona…
Ale żyje swoim życiem, jak każda ulica w Bangkoku.
Można łatwo, tanio i bez korków dopłynąć do najważniejszych kwartałów miasta. Z pirsu Tha Chang rzut beretem do Wielkiego Pałacu i Wat Phra Kaew – czyli turystycznego Must See numer jeden!
Wat Phra Kaew czyli Świątynia Szmaragdowego Buddy (oficjalnie znana jako Wat Phra Sri Rattana Satsadaram) jest uważana za najważniejszą świątynię buddyjską w Tajlandii. Jej najważniejszym i najświętszym obiektem, do którego ciągną tłumy turystów, jest Szmaragdowy Budda (szmaragdowy z nazwy, a jadeitowy z natury). Jej bogata ornamentyka pełna mitycznych postaci robi oszałamiające wrażenie. Oryginalny posążek został podobnież odkryty w 1434 w Chiang Rai (opisuję tę historię we wpisie z “Do góry mapy”. Dopchać się do relikwii graniczy z cudem, więc polecam odwiedziny w Chiang Rai. Nawet bardzo 🙂
A tutaj w BKK pozostaje spacer między imponującymi budowlami. Najlepiej przyjść w pełni słońca, żeby złoto olśniło pełnią blasku.
Wśród gigantycznych budowli sakralnych (robiących jednak czasem wrażenie turystycznych gadżetów) szukam smacznych detali, postaci z tajskich baśni i legend…
które spotkać można także w khon – tradycyjnym tajskim teatrze.
A ja oczywiście przyglądam się także ludziom. A jest co (i kogo) podglądać 🙂
Wat tworzy ogromny kompleks świątyń połączonych z królewskim Wielkim Pałacem. Można tu spędzić naprawdę całe godziny i zamęczyć aparat. Potem, oglądając własne zdjęcia widzimy, że wszyscy fotografują to samo, po co więc się męczyć? Cholera, niejednokrotnie łapałem się na tym, że zamiast podziwiać i kontemplować – walczę z obiektywami i naświetleniem. Po kiego?! W sieci zdjęcia są piękniejsze, lepiej doświetlone, wycyzelowane… Twoich tysięcy i tak nikt nie będzie chciał oglądać. Taki turystyczny samogwałt?
Więc ja tylko parę, dla porządku rzeczy…
Już uciekam, za dużo turystów. Kto przyjedzie sam zobaczy i się niewątpliwie zachwyci 🙂 Ja ruszam w dalszy kurs. Z pirsu Tha Thien można wziąć kurs promem wahadłowym (cena: 15 gr) do Wat Arun – Świątynia Świtu. Must See numer dwa? Moja rekomendacja: absolutnie koniecznie!
Wat Arun składa się przede wszystkim z jednego, wybijającego się, fallicznego prangu – typowego dla architektury Khmerów. Prang ma wysokość 104 m i stanowi jedną z ikon Bangkoku. Nie ma katalogu czy filmu o Bangkoku bez obrazu Wat Arun. Wspinaczka na platformę widokową (co za widoki na rzekę i miasto!!!) jest przygodą samą w sobie, jako że stopnie schodów – jak to zwykle w khmerskich czy khmero-podobnych świątyniach – bardzo strome i wysokie. Dzieci piszczą z radości a matki mdleją z przerażenia 🙂
Niektórych potrafią nieźle wymęczyć 🙂
Bloga czytałam z zainteresowaniem i z przyjemnością, tym większą, bo sama wybieram się w tamte rejony w listopadzie. Szkoda jedynie, że nie będzie okazji do spotkania w Tajlandii.