22.08.2011 Droga na południe pozwala doświadczyć charakteru Tajlandii od środka. Zwykłe miasta i stare stolice. Miasta ludzi i miasta małp. Miejsca mistyczne i najzupełniej codzienne. Trzeba nawet zmarnować trochę czasu, żeby posmakować drogi, przestrzeni…
Phayao: przystanek w podróży
Jak już wspomniałem, deszcz wygonił mnie ze Złotego Trójkąta niestety. Cóż, w końcu trzeba doświadczyć i rzeczywistej pory deszczowej. „Pędząc” lokalnym autobusem (co jest atrakcją samą w sobie, ale trzecia jazda wyczerpała już w tym względzie moją ciekawość) mogłem widzieć zalane pola ryżowe (tym to chyba nie zaszkodziło wcale) i wyłączone z ruchu odcinki dróg. Znamienne, że był to skutek opadów deszczu trwających ledwie od wczorajszego popołudnia… Koniec końców dojechałem do Phayao (wym. Payo), niepozornego miasta w połowie drogi między Chiang Rai a Lampang (które jest moim ważnym punktem docelowym). Nadal padało, ale już tylko z przerwami i raczej nieprzeszkadzająco. Phayao nie ma zbyt wiele do zaoferowania zagubionemu w podróży ciekawskiemu podróżnikowi 🙂 Ale całkiem przyzwoity hotel za 200 B, spacer starymi uliczkami zabudowanymi fotogenicznie starymi, tekowymi domami…
sztuczne jezioro ładnie wlane w krajobraz…
i niezobowiązujące nocne knajpki mogą stanowić sympatyczny przerywnik w drodze.
Faktem jest, że widziałem tam wiele wycieczkowych autobusów zaparkowanych w pobliżu małego parku miejskiego.
Robiące sobie niewielki przystanek autobusy wypełnione były Francuzami, deszczowe Phayao przeżywało zatem najazd farangów sensu stricte [Farang genealogicznie oznacza białego Francuza, obecnie stosowne jest do wszystkich zachodnich cudzoziemców rasy białej].
W Phayao pierwszy raz w Tajlandii autentycznie naciąłem się na jedzenie i szczerze żałowałem wyboru knajpy: nietanio, jedzenia mniej niż na obrazku w menu (!), kawalątek potwornie słonej ryby na wierzchu liści słodkiej bazylii zatopionej w sosie przebogatym w posmak glutaminianu sodu w akompaniamencie wiertarki używanej intensywnie przez robotnika robiącego remont szyldu niemal wprost nad moją głową! Dlaczego ja wybrałem to miejsce?! Nie umiem odpowiedzieć sobie na to zasadnicze pytanie L To, że głodny byłem, bo od 18 godzin nic nie miałem w ustach, absolutnie mnie nie usprawiedliwia, bo tuż za rogiem stała knajpa z lepszym wyglądem i wypełniona ludźmi na znak dobrego jedzenia.
Wieczorem, za namową Dawida, poszedłem bratać się z tubylcami. Najpierw wybrałem knajpkę z muzyką na żywo (Hug). Młoda obsługa z ładną Tajką i metroseksualnym chłopcem szczupłym i ubranym jak niezła laska, z wyraźnie zadbaną fryzurą. Wreszcie spotkałem grajka, który dobrze śpiewał, nie fałszował i zgrabnie przygrywał sobie na gitarze, czego nie można było powiedzieć o akompaniującym mu pianiście (koszmar) i saksofonistce próbującej śpiewać solo w stylu łagodnej Bjork (!). Wystarczyło wystawić kciuka uznaniu starań muzyka, śpiewającego nawet anglojęzyczne evergreeny, aby nawiązać mimiczny kontakt i stać się maskotką wieczorku, bo moje reakcje były komentowane przez muzyka po tajsku ku uciesze nielicznej publiczności (jedynym wyrazem, który zrozumiałem był oczywiście farang).
Po dwóch piwkach i krótkiej rozmowie z muzykiem zmieniłem lokal. Wybrałem coś, co obiecująco nazywało się Meeting Point i wypełnione było wesołym, podpitym bractwem tubylczym. Moje wejście znowu stanowiło pewną dla nich atrakcję i wywołało chęć bratania się (i robienia wspólnych zdjęć z panią, która w innych okolicznościach byłaby bardzo chętna 🙂 Pechowo trafiła na „niechętnego”… Jeszcze żywsze zainteresowanie moją osobą wywołał znany mi już muzyk, który także zmienił lokal i trafił do Meeting Point, a zauważywszy mnie pozdrowił głośno z szerokim uśmiechem.
Wróciłem do hotelu podwieziony skuterem przez kelnera-geja, który nieskutecznie oferował mi swoje towarzystwo, wyciągając niesłusznie słuszny dla siebie wniosek, że singlowy farang w nocnej knajpie, popijający piwo bez towarzystwa tradycyjnie młodszej od niego znacznie Tajki, musi być też gejem 🙂 Mimo odrzucenia oferty honorowo podwiózł mnie do hotelu i pożegnał po przyjacielsku 🙂
Wyjechałem z Phayao później niż chciałem, ale jak się spożywa piwko z lokalesami do drugiej w nocy, potem jeszcze bloguje, to jak zareagować na budzik w telefonie nastawiony na 6.00? Nijak… Wstałem po 9-tej, spakowałem się, skorzystałem z zaskakującej jak na tę kategorię (cenę) hotelu darmowej podwózki na dworzec i „pospiesznym” autobusem puściłem się do Lampang. Specyfiką tajlandzką jest, że terminale autobusowe najczęściej stawia się wiele kilometrów poza centrum. Nie da się dojść na piechotę, można więc sądzić, że to na skutek presji lobby tuktukowo-songthaeowego J Pięknie poprosiłem „Talat Gao”, co zostało skwitowane dobrodusznym śmiechem kierowcy, który poprawił mnie, że prawidłowo mówi się: „Talat Gao”…
Lampang: wg mnie kwintesencja Tajlandii!

Zaraz po wyładowaniu bagażu ruszyłem zdobyć świątynię tekową, która stoi jakieś 15 km za miastem. Wat Phrathat Lampang Luang, połowa XV w. Udało mi się nie bez trudów językowych znaleźć songthaewa, który za 5 zł dowiezie mnie pod same schody. To ważne, bo można się naciąć, dojechać tylko do miasteczka Ko Kha i dalej jeszcze z 2 km albo pieszkom, albo najętym skuterem, albo dorożką.
Gdy tylko wysiadłem z autobusu zrozumiałem czemu musiałem tu przyjechać.
Sanktuarium jest zjawiskowej urody i w przeciwieństwie do większości zwykłych, miejskich świątyń, ma w sobie ogromną dawkę sacrum. Na pewno stare drewno i pobrzękujące na wietrze dzwonki wzmacniają ten efekt.
A ponadto wszędzie wokół mnie mnóstwo wiernych ubranych w białe stroje – w większości starych kobiet.




Nacieszyć oko sklepikami w zacienionych wnętrzach bardzo starych domów.
Zajrzeć do „ziołowego”…
Zwrócić uwagę na ludzi i rozmarzyć się, by kiedyś na stare lata zachować tyle pogody ducha, co ta miła pani, która stała się dla mnie wręcz ikoną tajskiej filozofii życiowej…


W dzień drugi zaplanowaną miałem wizytę w ośrodku opiekuńczo-turystycznym słoni Elephant Conservation Centre. Jeśli już nasycić się tresowanymi słoniami, to chyba w ośrodku gdzie jest szpital dla słoni (!) i można uczestniczyć w porannej kąpieli…
Z szorowaniem…
I zimnym prysznicem w kierunku fotooperatora J
Raczej unikam zwierzęcych szoł, ale tutaj zostałem, żeby wiedzieć o czym mówię, gdy mówię, że raczej unikam zwierzęcych szoł. Nie wiem, czy to tajska specyfika, ale rzeczywiście na każdym kroku można natrafić a to na pokazy małp, a to słoni, a to węży, a to wioskę długoszyich kobiet z plemienia Karenów. Ale tutaj, w Lampang, słonie wydawały się naprawdę zadowolone ze swego losu.

Jednym z ciekawych elementów show, był pokaz malarskich zdolności słoni. Malunki wykonane… pardon… trąbą! Oczywiście zdaję sobie sprawę, że rysowanie trąbą nie jest wrodzoną umiejętnością słoni. Mogę podejrzewać, ile cierpienia kosztowało im nabycie tej sztuki. Ale pomimo tego wszystkiego byłem naprawdę zdumiony efektem.
Słoniowe obrazy sprzedały się na pniu za 500 BHT każdy. I przecież tylko o to w tym wszystkim chodzi. Pozostaje we mnie niesmak. Do tej pory, przy kąpieli, w szpitalu czułem humanitarną satysfakcję. Jednak te komercyjne dzieła miały już znacznie bardziej gorzki smak… Wróciłem łapiąc przy głównej drodze autobus jadący do Lampang z Chiang Mai. Trzeba trochę poczekać, ale na pewno się zatrzyma.
Jeśli ktoś w Lampang zatrzyma na dłużej (mi się trafił pobyt dwudniowy – bardzo polecam, nawet na dłużej!), można wziąć rower i zapuścić się na drugą stronę rzeki. Też bardzo klimatycznie.



A w zasadzie Sukhothai Historical Park, bo do miasta jako takiego nie wstępowałem. Czekając na autobus na dworcu w Lampang mogłem zobaczyć przejawy tajskiego, wyluzowanego wychowania. A ja już słyszę nasze rodzime: “Nie czołgaj się po podłodze! Fuj, jakie będziesz miał brudne rączki! Wiesz, ile tu ludzi chodziło? Jaka brudna podłoga! I kto ci teraz wymyje rączki?”…
I jestem już w Starym Sukhothai, które rozłożone jest szeroko około 15 km od Nowego Sukhothai. Ruiny pierwszej (to dyskusyjne, ale niektórzy tak dla uproszczenia twierdzą) stolicy Tajlandii (zjednoczonych trzech królestw, mniej więcej od 1220 r.).
Trzeba pojechać, zobaczyć i porównać z… Angkor Wat w Kambodży. I jaki rezultat porównania? Angkor jest gigantyczny, jest (miejscami) powalający, jest… bardzo obcy (cywilizacyjnie). Czuje się minioną dawno potęgę państwa Khmerów. Sukhothai jest zdecydowanie mniejsze, bardziej parkowe niż monumentalne, trochę przez to bardziej swojskie, relaksacyjne. Po Kambodży trudno dać się zachwycić. Ale warte odwiedzenia, wypożyczenia roweru i bardzo sympatycznej, kilkugodzinnej przejażdżki między skupiskami ruin. Niektórych nawet skłania do refleksji i medytacji.
Koniecznie trzeba też wyjechać poza obręb Parku i zajrzeć do Wat Sri Chum (albo Wat Sichum). To słynna na całą Tajlandię świątynia gigantycznego Buddy „zamkniętego” w czterościennym mondopie, datowana na ok. 1370 r.
Wizerunek Buddy ma ponoć ok. 15 m wysokości. Doprawdy, robi wrażenie…
Tak jak my (nieliczni europejscy turyści) mieliśmy frajdę z towarzystwa wycieczki mnichów, tak mnisi mieli też ubaw z farangów. A jak się okazało, że parka obok mnie to Włosi, zaczął się konkurs zgadywania włoskich klubów caccio. Najbliższa sercu Włocha okazała się Parma, natomiast Inter Mediolan? Za żadne skarby! Za taką supozycję zgadujący mógłby oberwać, gdyby nie był buddyjskim mnichem 🙂
No i na zakończenie historycznej wycieczki miałem jeszcze do czynienia z cudownym połączeniem sacrum i profanum, historii z teraźniejszością, materią zamierzchłą, martwą i jak najbardziej żywą… 🙂
Ze starego do nowego Sukhothai w dalszą drogę też trafił mi się pojazd raczej z grupy profanum 🙂 Samlor to był ostatni z brakujących mi w kolekcji zaliczonych środków transportu – ciężarówka przerobiona na autobus miejski w z drewnianymi ławkami na zadaszonej pace!
Przy okazji mogłem zobaczyć przejawy trwającej tam od miesiąca powodzi.
Pisałem, że na północy lało długo i przestało dopiero tydzień przed moim przyjazdem do Mae Hong Son? No właśnie. Gdzieś ta woda musiała spłynąć. Nie wiem, czy to efekt oswojenia z żywiołem, czy kolejny objaw tajskiej, pogodnej natury, w każdym razie nie widziałem objawów dramatu, tragizowania, rozpaczy. Raczej: normalka. Dzieci się kąpią…
Nieprzypadkowo większość starych domostw stoi na palach, drogi mają bardzo wysokie krawężniki, a kobiety powszechnie używają miniówek.
Pitsanulok: Ale po co?
Po co ja tu przyjechałem? No właśnie, po co ja tu przyjechałem…? No przecież nie po to jedynie, żeby fajne tuk-tuki zobaczyć na ulicy?
No przecież nie po to jedynie, żeby kolejną świątynię zobaczyć i za atrakcję dzieciakom szkolnym robić, które prowokacyjnie zaczepiały, a na moje “sawadee khap” wybuchać żywą reakcją i machać mi ręką… Bo w Lonely Planet napisali “very friendly town”…?
Miałem wstać o 5, o 6 wziąć pociąg do Lop Buri, potem do Ayuthayi i na koniec dotrzeć do Bangkoku. Wstałem o 8… Na dworcu byłem o 8.40, spiesząc się na pociąg o 8.59 (zrezygnowałem nawet ze śniadania hotelowego, cóż za poświęcenie!) Na dworcu okazało się, że pociąg jest opóźniony 50 minut (mogłem zjeść śniadanie…). Bilet III klasy do Lop Buri kosztował szokujące 10 zł. Celowo wybrałem trzecią klasę, liczyłem bowiem na jakieś azjatyckie przygody wśród tubylców. Nic z tego. Trafiłem do bardzo przyzwoitego wagonu (przewyższającego standardem niejedna klasę drugą krajową) i znudzonych podróżnych.
Zwróciłem uwagę na kompletny brak przejawów wandalizmu… O co chodzi? Brak artystów na podorędziu? Przysłać polskich kibiców? Podobnie było, gdy jechałem “zwykłym” autobusem pamiętającym pewnie lata 60-te. Fotele pokryte nienaruszonym skajem, zagłówki całe… Przed przystankiem chłopak gotuje się do wyjścia, starsza pani bileterka łapie go za ramię, coś zagaduje, ten z uśmiechem odpowiada i kłania się na pożegnanie… Stary już chyba jestem, jeśli takie sytuacje zmuszają mnie do gorzkich refleksji…
W Tajlandii nie ma sensu kupować żadnych przekąsek na podróż! W pociągu można kupić picie, owoce, obiad, suszone ryby, wszystko. I co przystanek zmiana menu 🙂
Środkowa Tajlandia zalana powodzią. Dla mnie o tyle to szokujące, bo byłem świadkiem i uczestnikiem jej początków. Tam na pograniczu, w Birmie, gdy nadciągała wielka chmura, która zalała i tę małą birmańską osadę i przygraniczne Mae Sai w Tajlandii.
Gdyby tory nie były postawione na wysokim nasypie, nic by nie pojechało. I to właśnie powódź (która ostatecznie dotarła aż do Bangkoku, ale to już po moim powrocie do Polski) odpowiedzialna była za to, że mój pociąg jeszcze zwiększył opóźnienie i do Lop Buri przybył opóźniony półtorej godziny… Na południe Tajlandii powódź tego dnia jeszcze nie dotarła, więc pociąg pięknie sunął w dal…
mijając po drodze zadbane, bardzo patriotyczne stacyjki…
Lop Buri: Miasto małp
Lop Buri na pewno zasługuje na parę godzin, może na dzień postoju. Już po wyjściu z pociągu widać, że to miasto głęboko zintegrowane ze swoją historią, ruiny dawnej świetności stoją dosłownie na każdym kroku. Bezpośrednio na przeciwko dworca kolejowego wielkie, fotogeniczne sanktuarium, Wat Phra Si Rattana Mahathat (czyli Manhattan, jak za pierwszym razem przeczytałem tabliczkę).
Żar! Mimo tego, że uwielbiam upał, muszę przyznać, że ten żar w środku dnia trochę przeszkadza w zwiedzaniu. Pewnie z 35 stopni. W słońcu dużo więcej. Pot leje się nieprzerwanym strumieniem 🙂 Ale mimo to warto podnieść głowę i skupić oko na zachowanych stiukach świątyni, którą datuje się na XII-XIII wiek!
Lop Buri to – wedle przewodników – miasto małp. Rzeczywiście widać je niemal na każdym rogu ulicy. Ale dopiero, gdy dojdzie się do Phra Prang Sam Yot…
…rozumie się, o co w tym stwierdzeniu chodzi 🙂
Jesteś mile w środku widziany, ale wchodzisz na własną odpowiedzialność. Tutaj rządzą małpy!
Małpy włażą dosłownie na głowę…
Lepiej mieć torby zamknięte i okulary trzymać mocno w ręce, widziałem jak jeden z makaków porwał z nosa okulary Japończykowi i uciekł z nimi między ruiny. Na początku śmieszne…
…ale gdy małpa zaczyna zżerać ci plecak masz dość, a próbując zrzucić ją z pleców można zobaczyć wyszczerzone z niezadowolenia zęby… Nie dziwi więc, że w całym mieście natknąć się można na stróżów z długimi patykami, którzy w razie czego odgonią naprzykrzające się towarzystwo. Małpy trochę odwracają uwagę od samej świątyni, stanowiąc atrakcję samą w sobie…
a warto stanąć trochę z dystansu i pilnując swoich drobiazgów przyjrzeć się trzem wieżom postawionym oczywiście w klasycznym stylu khmerskim.
Wbijając się głębiej w miasto (korzystając siłą rzeczy z faktu, że najbliższy pociąg w kierunku Ayutthaya i Bangkoku opóźniony miał być 2 godziny!) można nabrać ochoty na dłuższe tu pozostanie (w przeciwieństwie do Phitsanoluk). Szkoda, że czas goni…
bo smakowite zakątki jeszcze zamknięte, a chciałoby się usiąść i nawiązać jakiś razgawor, że aż się prosi…
No ale cóż, plan jest taki, żeby jeszcze dzisiaj zahaczyć o Ayutthaya. Planowy pociąg planowo opóźniony jest o 2 godziny. I bez nerwów dałoby się z tym żyć…
…gdyby opóźnienie nie zwiększyło się do dwóch i pół godziny, a ostatecznie do prawie trzech!
Wszystko to spowodowało, że do Ayutthaya dotarłem już po ciemku, trafiłem na ostatni minivan na Bangkoku i postanowiłem zostawić tę bez wątpienia piękną miejscowość, wartą dłuższej ekskursji, na następny raz. Nie wszystko za jednym zamachem 🙂