CZWARTA WIELKA WYPRAWA: NA PÓŁNOC!
Ruszam na północ. Kusi mnie górzysta Tajlandia pogranicza. Trasa ambitna, dwutygodniowa. Jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, to wpadnę na chwilę do Birmy i Laosu 🙂 A przede wszystkim zaliczę Wielką Pętlę: Chiang Mai – Pai – Mae Hong Son – Chiang Mai.
Mapka trochę oszukuje, bo pierwszy odcinek do Chiang Mai robię pociągiem, 14 godzin jazdy. Można podzielić przez dystans i wyjdzie nam średnia szybkość uszkodzonego roweru. Trudno zrozumieć, dlaczego pociąg mianuje się “Super Express”. Ale to nie ważne. Ważne, że jadę. Ważne, że odkrywam zupełnie nowe. Na przykład pociąg…
Dworzec Hua Lumppong
Stąd ruszam na północ. Bilet do Chiang Mai kosztuje w II klasie z kuszetką tyle, co pokój w niedrogim hotelu, zależnie od klasy ok. 100 złotych. Zatem nocleg na kuszetce masz de facto gratis. A rano będziesz już na miejscu. Najlepszy pomysł na podróżowanie. A jeśli chodzi jeszcze o krajobraz za oknem, to pociąg o 19:35 jest najlepszy, bo do Chiang Mai dojeżdża w pełni porannego światła o 8:40.
Tu się czuje podróż. Można powiedzieć, że podróż wisi tu w powietrzu. Wisi? Raczej leży płasko na podłodze…
Każdy pomysł i każda pozycja na dłuższe czekanie jest dobra.
A gdy o 18-tej, tradycyjnie, jak to w miejscach publicznych, rozbrzmi hymn narodowy, wszyscy (śpiący też!) wstaną na baczność. Taki tu patriotyzm, takie tu zwyczaje i trzeba je uszanować. Też stoję.
Fajnie wpaść na dworzec trochę wcześniej, żeby zaczerpnąć tego lokalno-podróżniczego klimatu. Zaraz ruszamy. Pociąg podstawiony.
W pociągach tajskich klasy mamy trzy. Pierwsza – to super luksus, przedziały dwuosobowe. Druga – normalny wagon dla ludzi 🙂 Może być z klimą, może tylko z fanem (wiatrakiem pod sufitem, dla mnie komfort zupełnie wystarczający). Chciałem z wiatrakiem, ale juz nie było biletów, musiałem jechać z klimą niestety. Zimno. Niepotrzebnie. Trudno. I jest jeszcze klasa trzecia. Dla tubylców. Drewniane ławki. Klimaty azjatyckie. Na pewno zaliczę także klasę trzecią, ale to w dalszym przebiegu mojej północnej podróży. Teraz jednak ładuję się do drugiej, klimatyzowanej. Wagony ciekawie skonstruowane. Japońskie, więc w gruncie rzeczy jadąc pociągiem możemy poczuć się, jakbyśmy podróżowali po Japonii, pewnie z jakieś paręnaście lat temu. Przedziały są otwarte na korytarz. Ale każdy dostaje na swój użytek całą kanapę – kuszetkę. Steward przyjdzie i pościeli. Będzie naprawdę wygodnie i dobrze się śpi. Tylko dlaczego tak cholernie zimno? Jednak trzeba bilety na miejsca z fanem kupować z większym wyprzedzeniem… No to jazda na północ! Dobranoc 🙂
Chiang Mai
Tak naprawdę tutaj zaczyna się wyprawa. Drugie największe miasto Tajlandii. Niezliczona liczba bardzo ciekawych świątyń, wąskie uliczki starego miasta, wielki niedzielny bazar, intrygująca mieszanka kultur widziana na każdym kroku, możliwość organizacji fascynujących wypraw samochodowych czy motocyklowych – czego chcieć więcej w odległości jednej komfortowej nocy w pociągu od Bangkoku?
Ostrzegano mnie, że na Północy pogoda kiepska, że pada. Sierpień to nie najlepszy pomysł na Północ. Szczęśliwie okazało się, że od tygodnia jest już lepiej. No a tej niedzieli w ogóle brzytwa 🙂 Dlatego, co do mnie niepodobne, zacząłem dzień od godzinki opalania się na basenie hotelowym. Dłużej bym nie wytrzymał, basen na dachu trzeciego piętra to po prostu smażalnia. I w ten sposób mogłem już wczesnym popołudniem ruszyć w miasto.
Moim dzisiejszym celem jest bazar niedzielny. Wyczytałem w cudzym blogu, że koniecznie trzeba. Przewodniki piszą, że bazar zaczyna się ok. 15, 16 -tej (de facto raczej ok. 17-tej). Miałem więc trochę czasu, żeby pospacerować uliczkami starego miasta i trochę sobie popodglądać ludzi. Dużych i małych. Wszyscy coś robią i chyba robią z myślą o bazarze.
Niektórzy, ledwie dzień zaczęty, już padli ze zmęczenia…
Nie ma w Tajlandii miasta ani wsi bez buddyjskiej świątyni, albo i kilku(nastu). Mogą nawet trochę spowszednieć, ale te w Chiang Mai są naprawdę “smakowite”. Stare i ciekawe, godne polecenia. Pierwsza, którą miałem po drodze, nie była zaznaczona szczególnie na mojej mapie turystycznej, trafiłem na nią po prostu po drodze. Moją uwagę przykuły schody do wiharnu, po których nie można wejść do góry.
Widać taki plan, by byle człowiek nie mógł wywyższyć się nad innych. Kolejna, do której (poniekąd obowiązkowo) zajrzałem, bardzo blisko zachodniej bramy starego miasta (Pratu Suan Dok), jedna z najważniejszych w CHM, Wat Phra Singh, której początki sięgają gdzieś połowy XV wieku, postawionej w klasycznym stylu lanna. Bardzo ciekawą budowlą jest np. drewniana biblioteka starożytnych pism buddyjskich Ho Trai zbudowana na wysokim kamiennym postumencie, mającym chronic święte pism przed szkodnikami i powodziami.
Wat Phra Singh jest jedną z najczęściej odwiedzanych, popularnie nazywana “The Temple of the Lion Buddha”, czyli świątynia lwiego Buddy. Wejścia do sali modlitewnej (Wiharn Luang) strzeże, jak zwykle, mityczny wąż Naga.
Bardzo typowe dla architektury świątynnej są także “połykające się” nawzajem urodziwe pół jaszczury, pół ryby, czyli makary, których rodowód wywodzi się z mitologii hindusitycznej.
Świątynia jest zamieszkała nie tylko przez potwory, ale także przez setki mnichów i nowicjuszy, w przeciwieństwie do wielu innych, które stanowią tylko historyczne pamiątki. Wewnątrz głównej świątyni (wiharn) trwa rozmowa z mnichem. Tutaj wręcz zachęca się ludzi, by przysiedli się do świętobliwych i podjęli rozmowę, która chyba dalece odbiega od surowego napominania: “Nie grzeszcie!”, bo nie raz widziałem potakujący uśmiech na twarzach słuchających, czasem nawet słyszałem śmiech.
Jak już wspominałem, Wat Phra Singh jest świątynią czynną, zatem wszyscy coś tu robią. Młodzi mnisi wylewają na przykład cement na murek.
Wat Phra Singh reprezentuje typowy dla Północy styl lanna, będącym reliktem Królestwa Lanna (dosłownie “Królestwa miliona pól ryżowych”), które istniało od XIII do XVIII w. i obejmowało zasięgiem tereny północnej Tajlandii i pogranicza birmańskiego. Najbardziej charakterystyczny dla tego stylu jest 3-warstwowy drewniany dach, którego krańce wdzięcznie zdobią faliste kalae, wyglądające dla mnie jak powyciągane szyje węży.
Jest w Phra Singh mistyczna moc. A gdy jeszcze całokształt uzupełnia takie niebo, to już w ogóle ogarnia cię jakieś spokojne piękno w duszy…
W Chiang Mai zlokalizowanych jest ok. 300 buddyjskich świątyń! Ale szczerze mówiąc wystarczy ograniczyć się do Phra Singh, Wat Chiang Man oraz Wat Chedi Luang – zobaczenie tylko tylko trzech, a także obowiązkowa wycieczka do pozamiejskiego Wat Phra That Doi Suthep i tak pochłonie niemal cały dzień. A przecież kilka dobrych godzin pod wieczór trzeba poświęcić na zakupy na ulicznym targu!
Sunday Market
Słynny “niedzielny bazar” rozciąga się wzdłuż ulicy Rachadamnoen mniej więcej od murów Phra Singh aż od zabytkowej bramy miejskiej Tha Phae, która nota bene stanowi bardzo dobry punkt widokowy. Już o 16-tej niektóre stragany stoją, ale lepiej wystartować na wycieczkę kulturowo-zakupową może o 16.30, może przed 17-tą. Nie ma jeszcze tłumów, wszystkie stoiska już działają, rusza handel.
Naprawdę dobre miejsce na zakup prezentów. Mniejsze niż Chatuchak w Bangkoku, a wiele rzeczy oczywiście znaleźć można i tu, i tam. Ale klimat zakupów tutaj bardziej przyjazny, spokojny.
W Chiang Mai zdecydowanie więcej tkanin regionalnych i wytworów lokalnych artystów użytkowych. Kto kiedyś będzie planował wyprawę na północ Tajlandii, niedzielny bazar w Chiang Mai to dobry pomysł, bynajmniej nie jeden tu jedyny. Tylko lepiej na koniec wyprawy, niż na początek, bo potem trzeba tachać te wszystkie szale, bluzki, narzuty, obrusy i inne bibeloty w typowych północno-tajlandzkich kolorach.
O! I jest nawet degustacja wina! Wina tajskiego, proszę bardzo 🙂 Co z tego, że to wino z żeń-szenia, lichee, czy loganów. Naprawdę da się to wypić 🙂
Aż sobie butelkę zakupiłem. Niestety do Polski nie przywiozę, bo zbyt ciężka. A przy okazji (lepszej niż degustacja winka chyba nie mogło być) trafiłem na parę młodych Polaków spacerujących po bazarze. Język polski zdarza się tu tak rzadko, że nie da się go zignorować 🙂 Nie wiem tylko, dlaczego dziewczyna wino próbowała, a chłopak ani kropelki… Z czasem ruch na bazarze i wokół bazaru robi się coraz większy. Bez policjanta intensywnie gwiżdżącego w swój donośny gwizdek nie da rady.
Około zmierzchu, czyli po 18.30 jest już naprawdę gęsto. Przeciskanie się wśród straganów i niewinne targowanie przestały być przyjemnością.
Wtedy Walking Street, bo taką nazwę ulicy widać często na tabliczkach, zmienia się w scenę artystyczną. Tajowie bardzo lubią muzykę, ale śpiewają straszliwie. Grają “niebanalnie”, fałszują boleśnie – ale ludzie się cieszą. Nikt się nie krzywi, jakoś im to nie przeszkadza. Może po prostu to tylko w moich europejskich uszach te nuty brzmią jakoś fałszywie…
Dziewczynka, jak mogę mniemać, reprezentująca któryś z ludów pochodzenia chińskiego (Północ jest miejscem, gdzie zachowało się bardzo wiele wiosek z napływowymi mniejszościami, tzw. Hill Tribes). Parę minut tańca, chwila pozowania do zdjęć i apiat’ snaczała. Można mieć pewne wątpliwości, ale miseczka pełna była banknotów rzucanych nie tylko przez farangów, takich jak ja.
Niedaleko kolejny objaw sztuki ulicy. Jak chyba w każdym żywym mieście na świecie 🙂
A skoro zacząłem od zdjęcia lokalnych tuk-tuków, to zakończę zdjęciem obrazu tuk-tuka by the local artist.
Po wielogodzinnych spacerach rękę wyrywała mi ciężka torba, w której miałem i aparat fotograficzny, i obiektyw, i butelkę wina, i parę prezentów, i przewodnik… Wsiąść do songthaewa byle jakiego, zapytać o drogę, wytargować tańszy bilet i cześć 🙂
DZIEŃ DRUGI. Po służbowym spotkaniu z managerem hotelu, który oprowadził mnie po pokojach i atrakcjach hotelowych, już w południe byłem wolny i mogłem bez pospiechu uzupełnić swoje wczorajsze pierwsze wrażenia z Chiang Mai. I utwierdziłem się w przekonaniu, że Chiang Mai to naprawdę fajne miasto. Bardzo polecam, to tylko jedna noc w pociągu od Bangkoku…
Tu, w północnej Tajlandii, czuję nawet mocniej niż w BKK ducha Indochin, Orientu, tej odległej dla mnie w czasie i przestrzeni Azji, której szukam, gdzie tylko jest mi dane sie zatrzymac w moich tajlandzkich wojażach. W Chiag Mai ciągle w użyciu są riksze… I bynajmniej nie jako wyłącznie turystyczna atrakcja. Widziałem rikszę sunącą ulicą z obładowanym zakupami lokalesem.
Albo inne obrazki rodzajowe z życia miasta. Rozwózka dzieci do domów. Tata (albo dziadek) wygląda trochę surowo, ale dzieci już bardziej słodko 🙂
Kto był w Tajlandii wie dobrze: do domu nie wchodzimy w butach!
Witamy w “Land of Smile”. Wystarczy na migi poprosić i już się pani sprzedawczyni w odzieżowym ładnie uśmiecha, trochę znudzona brakiem klientów, bo bazar jeszcze się nie rozgrzał 🙂
Albo i taki obrazek: piękna i bestia. Dość powszechne w Tajlandii połączenie czegoś pięknego, kolorowego z paskudnym i szkaradnym. Taki kraj 🙂
Te żółwiki, niestety, nie miały szczęścia. Skończą jako wsad mięsny niewątpliwie…
Korzystając z samochodu, który wypożyczyłem, by zrobić pętlę Pai – Mae Hong Son, wspiąłem się serpentynami na świętą górę Chiang Mai, czyli Doi Suthep. Prawie na samym wierzchołku (można dojechać lokalnym autobusem z Chiang Mai) niezwykle dla Tajlandii ważna świątynia Wat Phra That Doi Suthep, do której trzeba się dodatkowo wspiąć dość długimi schodami, albo wjechać kolejką linową przypominającą windę. Must see!
Rzeczywiście tam na górze, wśród starych budowli, artefaktów, relikwii czuje się bliskość czegoś mistycznego, transcendentnego. Człowiek się wycisza, różne egzystencjalne myśli do głowy przychodzą…
A po powrocie do miasta, już na koniec, postanowiłem sprawdzić co to jest “Old Timers Museum“, zaznaczone gwiazdką na mojej mapie turystycznej. Nikt, kogo się pytałem (w hotelu), nawet przedstawicielka lokalnego biura podróży (!!!), nie miał pojęcia, co zacz. Podejrzewam, że wiem dlaczego. Bo to muzeum kompletnie i głucho zamknięte 🙁 Trafić łatwo nie było, kluczyłem między wąskimi uliczkami, zwodzony zwodniczo ustawionymi, ledwie zauważalnymi, zniszczonymi drogowskazami, ale nie poddałem się i z satysfakcją, przez szczeliny w zardzewiałej bramie mogłem cieszyć oko pysznymi gruchotami. Dlaczego zamknięte? – Ja się pytam! Dlaczego?!
Noż przecież takie cacka tam stoją w kurzu!
Bardzo szkoda. Ale i tak warto było poszperać i to “muzeum” jakoś wyniuchać.
A skoro jesteśmy w takich iście amerykańskich klimatach, to trzeba powiedzieć, że skoro jest w Chiang Mai małe China Town, jest Muslim Town, to jest i America Town! I przy okazji znowu trąci muzeum motoryzacji 🙂
By the way. Jedynym radiem, które nie nadaje tajskiego popu (którego absolutnie nie da się słuchać), jest English language radio in Chiang Mai 106,5 FM. Też pop, ale bardziej swojski. OK. Mój czas w Chiang Mai dobiega końca. Kontynuuję północną podróż. Na drogowskazie Pai.