Pewnie istnieje jakaś światowa drogowa lista przebojów. Jestem absolutnie pewien, że Wielka Pętla: Chiang Mai – Pai – Mae Hong Son, droga “tysiąca zakrętów”, zajmuje na niej jedną z pierwszych lokat. Fascynujący trip! Może miejscami równie piękne są odcinki w Toskanii, ale tu, na północy Tajlandii mamy nie odcinki, tylko wręcz setki kilometrów drogi, która grozi skrętem karku i kontuzją szczęki 🙂 Gdy wspominałem przed i po powrocie, że jadę samochodem do Pai, a potem dalej do Mae Hong Son to raczej spotykało mnie niedowierzanie, albo ostrzeżenia (bo sierpień, bo deszcze, bo daleko). No i chyba nie należy się temu dziwić. Ledwie tydzień temu była tu prawie powódź, czego przejawy mijałem po drodze, ale szczęśliwie ja wybrałem się w drogę już w tygodniu ładnej, a czasami wręcz pięknej pogody, szczęściarz 🙂
A zatem jeśli komuś nie straszne czychające za zakrętem dziury, rozpadliny i osuwiska…
spadające skały…
błotne potoki…
niespieszne zwierzęta, wychodzące z kolejnym zakrętem z zaskakująco szybko podnoszącej się (i opadającej) mgły (czyli chmury)…
bardzo strome serpentyny górskie i niezliczone zakręty…
stale zmieniające się warunki: ostre słońce, ulewa, gęsta mgła…
Niezmiennie zaskakująca i fascynująca droga z Chiang Mai do Mae Hong Son będzie spełnieniem marzeń każdego zapalonego – i raczej odważnego – kierowcy 🙂 To tylko 1/3 Wielkiej Pętli, ale dalej nie pojechałem. Posłuchałem ostrzeżeń tam mieszkających, którzy odradzali dalszą jazdę, ponieważ po okresie deszczowym droga dalej od MHS była rzeczywiście mocno zniszczona, niebezpieczna – lepiej nie igrać z losem. Szczęśliwie na mnie żaden głaz nie spadł, żadna lawina błotna nie dogoniła, do żadnej dziury nie wpadłem, ale ja farciarz jestem, tradycyjnie. Kocham takie jazdy 🙂
A co Cię czeka, gdy już wsiądziesz do samochodu? Albo np. na jakiegoś harleya – o, to byłoby fantastyczne doświadczenie! Przede wszystkim nieprawdopodobnie zachwycające panoramy, których żadne zdjęcie, żaden film nie odda! Bedziesz zatrzymywał sie co parę kilometrów, za każdym razem z coraz większym zachwytem i pragnieniem, żeby zachować te obrazy przed oczami na jak najdłużej!
Bajeczne widoki na pola ryżowe i zatopione wśród nich pojedyncze domostwa (zaiste – prawie toksańskie)…
lub chatki pracujących na ryżowisku…
osady potomków chińskich przybyszów (często uciekinierów z czasów rewolucji komunistycznej)…
szum gwałtownych potoków (choć już nie tak gwałtownych jak ponoć zaledwie tydzień temu), mieszający się z wrzaskiem (dosłownie!) fruwających mieszkańców dżungli (bo mniemam, że ptaków i owadów przede wszystkim)…
i fantastyczne panoramy, od których można po drodze dostać skrętu szyi …
A jeśli zdecydujesz się (a musisz się zdecydować!), aby zjechać w bok, poszukać czegoś jeszcze bardziej autentycznego, to możesz trafić na wioskę (Mae Lana) na końcu świata. A może – jak zauważyła Bacha – na świata początku?
Patrząc jak ci ludzie tu mieszkają, może rzeczywiście oni są bliżej świata początków, jako my zapewne bliżej świata końca.
Ale nawet tam, na samych pólnocno-zachodnich rubieżach Tajlandii, w wiosce dosłownie zbitej dechami, wszędzie można trafić na całkiem szczęśliwych ludzi, uśmiechających się do ciebie, wysiadającego z dużym aparatem fotograficznym z – w sumie nowoczesnego – samochodu…
na migi sugerujących tylko, żeby dać dziewczynce monetę za zdjęcie. Dałem, a potem ukradkiem obserwowałem, ile tym sprawiłem jej radości 🙂
No i można trafić na plantację herbaty, a skoro herbatka jest na wyciągnięcie, hmm…., dłoni, to dlaczego by sobie nie zrobić krótkiego odpoczynku?
Można zatem zjechać (znowu!) do wioski Chińczyków (Mae Aw, a raczej wedle nowych ustaleń: Ban Rak Thai) i udać na degustację zbieranej tutaj właśnie herbaty.
Jaśminowa była znakomita. Taka w formie skręcanych ręcznie listków gorzka po dłuższym parzeniu…
Uwaga; droga naprawdę bywała śliska, zwłaszcza na poboczach, to i o poślizg wcale nie było trudno (wracając ze szkoły)…
I jeszcze jedna atrakcja okołodrogowa. Oto w okolicach Pai mija się wąwóz, czy może raczej kanion, z którego roztacza się zachwycający widok na góry (szczególnie o zachodzie słońca), przy którym trzeba koniecznie się zatrzymać i wyprostować nogi. Ważne, by je tylko wolno i uważnie stawiać – w najwęższym miejscu grobla ma szerokość… jednego buta! Ćwiczenie zdecydowanie odradzane osobom nietrzeźwym 🙂
No i te widoki! Te góry! Ten festiwal chmur przeróżnych, którym zresztą poświęcę osobny post, bo takiego “air show” to ja też śmiem twierdzić w życiu nie widziałem!
Żałuję, że nie mogłem pojechać dalej i wykonać całej pętli. Azaliż faktem jest, że w godzinę byłem w stanie średnio przejechać około 30 kilometrów only! Drogę powrotną, mniej więcej 240 km do Chiang Mai zrobiłem przez 8 godzin (od 11 do 19, było trochę z górki i niewiele postojów!). Mogę założyć, że widoki more-or-less podobnie zachwycające, więc… postanowiłem wrócić tą samą drogą, jaką przyjechałem do Pai i Mae Hong Son (albo: Maehongson, jak też widziałem na drogowskazie).
Tu muszę jeszcze – gwoli uczciwości – pewną ważną rzecz dodać. Jedną z najczęściej przywoływanych “atrakcji” turystycznych okolic Mae Hong Son są osady birmańskiego plemienia Karenów, czyli słynnych “długoszyich” kobiet. Długo wahałem się, czy tam pojechać, czy nie. Ostatecznie… zawróciłem po paru kilometrach wewnętrznej dyskusji 🙁 Naprawdę czułbym się wielce skrępowany biegając z aparatem po ludzkim Zoo… W każdym razie trafić nie tak trudno, wszędzie są drogowskazy.
Niezależnie od tego: Wielka Pętla (albo mała, zawrócona) – koniecznie!
PAI
panuje jakiś duch traperów i osadników, który znamy z naszych, swojskich górskich schronisk. Atmosfera jednoczenia się w wędrówce, biesiadny odpoczynek…
Och, pewnie przemawia przeze mnie tęsknota za jakąś biesiadą w gronie kochanych sąsiadów, pewnie tak 🙂 Pai jest też znakomitym punktem startowym dla wielu wypraw w interior lub do Laosu.
Mogę domniemywać, że w wysokim sezonie, albo w czasie dłuższych weekendów zjeżdża do Pai cały tłum młodzieży z plecakami (i bez). No ale Kazimierz nawet nabity tłumem ciągle pozostaje Kazimierzem 🙂 A w Pai na każdym kroku albo coolerski sklepik,
albo mała galeria sztuki w cudownej, klimatycznej kawiarni (gdzie dają fantastyczną herbatę z jeszcze bardziej fantastycznym kruchym ciastkiem bananowym z bitą śmietaną polewaną czekoladą) z szybkim wi-fi (co widać po moim laptopiku na stoliku)…
albo dom zamieniony w galerię sztuki użytkowej (tudzież galeria sztuki użytkowana jako dom)…
Ludzie tu mieszkają – wydaje się – szczęśliwi i spokojni. Absolutnie się im nie dziwię. To jest miejsce, gdzie można żyć i oddychać miarowo 🙂
Ducha Pai nie da się oddać zdjęciami, widzę to! Tam trzeba pojechać i spędzić dwa, trzy dni. Tak, przyznam się, to tutaj w Pai postanowiłem sprawić sobie pamiątkę z Tajlandii.
Mój kochany gekon został już ze mną na zawsze, tak jak urok Pai 🙂
Mae Hong Son
Będąc w MHS koniecznie trzeba wjechać na wierzchołek prawie miejskiej góry, by zobaczyć najważniejsze tu sanktuarium, rzeczywiście piękne Wat Phra That Doi Kong Mu.
z którego (na tyłach!) rozpościera się zachwycający widok na te niebywałe, zjawiskowe północne góry Tajlandii. I dla tego samego widoku warto tu przyjechać 🙂
Aby zakończyć temat północnych perygrynacji muszę koniecznie powiedzieć parę słów o niebie… Na pewno podróżowanie w sezonie zimnym, czyli tzw. wysokim sezonie, grudzień-luty daje radość obcowania z błękitem nieba i głęboką parspektywą. Na pewno mniejsze ryzyko spotkania się na drodze z oberwaniem chmury (choć gwarancji nikt nigdy nikomu nie da). Ale na pewno też takiego festiwalu chmur, takich wielopłaszczyznowych konstrukcji, takich barw nie zobaczy się “w sezonie”. Niejednokrotnie zatrzymywałem samochód, żeby popatrzeć na nigdy i nigdzie wcześniej przeze mnie niespotykane chmury! Zrzucę parę zdjęć, bez komentarza, bo nie ma co komentować 🙂