9.08.2011 Wabiony siłą legendy mostu na Rzece Kwai… tego mostu… miałem do Kanchanaburi wyruszyć z samego rana, o jakiejś 6, “mój” pick-up czekał pod domem, nastawiłem po trzykroć budzik w telefonie, ale obudziłem się… o 12-tej! Możecie wyobrazić sobie, jak byłem sobą zniesmaczony! Przekonywałem sam siebie, że nic tam, że oj tam, oj tam – ale poczucie jakiejś zmarnowanej okazji długo jechało razem ze mną… Jakoś wydostałem się z zakorkowanego jak zawsze Bangkoku, nikogo nie potrąciłem, w nikogo nie wjechałem i poleciałem na zachód, jak miałem zaplanowane.
Już w kompletnych ciemnościach zajechałem pod most od drugiego, nieturystycznego brzegu, dającego jednak świetną perspektywę całości budowli, ale w nocy niewiele można było ujrzeć. Ponura ciemność, szum rzeki, jakieś szczekanie psów… Gdyby nie “dyskotekowa” luminacja, wrażenie byłoby bardzo głębokie…
Dla pełniejszego doznania przebrnąłem po ciemku przez jakieś chaszcze, wspiąłem się po nasypie słusznie zakładając, że szczekające w pobliżu psy są paradoksalnie nastawione całkiem przyjaźnie i wszedłem po torach na most będący częścią linii kolejowej mającej połączyć Syjam z Birmą w 1943 r. Zgodnie z prawdą historyczną – to nie jest ten sam most, tylko jego odbudowana replika. I to nie jest także ten most, który odebrał gażę za główną rolę w Tamym Filmie…
Dotknięcie Historii. Ścisk żołądka. Stoję i patrzę w czeluść jakiegoś niewyobrażalnego dla nas dzisiaj ludzkiego dramatu. Wpadłem w lekko patetyczny, ale autentyczny ton, rzadko mnie taki chwyta… Następnego dnia poprawka…
Po ciemku wyglądało to groźnie i mrocznie, za dnia już tylko strasznie, gdy uruchomi się wyobraźnię…
Drobny acz wymowny szczegół. Wiele fragmentów mostu zostało po wojnie, w formie lekko symbolicznej “pokuty”, wykonane w Japonii…
Cieszyłem się bardzo, że dotarłem do mostu wczoraj w nocy. Prawie sam. Dzisiaj już bym tego mistycznego nieco wrażenia nie odnalazł w tłumie wycieczek szkolnych i zagubionych w nim turystów.
Nieopodal w mieście jest Muzeum Mostu (a konkretnie JEATH War Museum, skrót pochodzi od nazw krajów, skąd pochodzili “budowniczowie” mostu i całej Death Railway: Japończycy, Anglicy, Australijczycy, Amerykanie, Tajowie i Holendrowie). Muzuem mieści się w bambusowym baraku, na wzór takiego, w jakim “mieszkali” jeńcy wojenni.
Skojarzenia z Auschwitz narzucają się z całą wymownością, zwłaszcza gdy obejrzy się zgromadzone wewnątrz zdjęcia, ilustracje i nieliczne akcesoria (nic tam więcej tak naprawdę nie ma). Przy zachowaniu skali i wszelkich proporcji, Japończycy w traktowaniu jeńców może nawet przerastali Niemców. Na jednym ze zdjęć pięciu żołnierzy przydusza wychudzonego jeńca do ziemi, a szósty wielkim młotem miażdży mu skrępowane ręce w karze za kradzież…
Natomiast Tajowie szczególnie się stanem zbiorów i ich ekspozycją nie troszczą….
Dość to charakterystyczne…. widziałem np. pomnik ofiar tsunami w kompletnej ruinie. Mam wrażenie, że Tajowie z niezwykłą estymą darzą swoją królewską historię, natomiast historia najnowsza (w tym wojenna) mało ich wzrusza. Trochę zaskoczyła mnie też tabliczka zakazująca spożywania… Ale pewnie wszystko ok, to tylko ja słabo banglam w lengłydżu…
I kolejny element okrutnej układanki: cmentarz aliancki, 3 km od mostu, przy ul. Saengchuto (naprzeciwko stacji dworca kolejowego). Pochowano tu ok. 7 000 jeńców wojennych zmarłych w 1943 r. w trakcie koszmarnej budowy.
Warto w tym miejscu zauważyć, że wedle dość umownych danych w trakcie budowy Śmiertelnej Kolei zginęło lub zostało zamordowanych ok. 10 tys. jeńców wojennych i – o czym w naszym świecie się już mnie pamięta – ponad 90 tys. niewolniczych robotników azjatyckich! Na chwilę przerwa w martyrologii. Kanchanaburi. Samo miasto nieszczególne, ale ma fajne kwartały. Te stare, zaniedbane, autentyczne. Takie lubimy, prawda?
I są też miejsca kosmiczne, jakieś domostwa wyczesane 🙂
…a inne ziewały z nudów.
Jeszcze inne pokładały się ze śmiechu (bo przecież wiadomo, że marchewki się dawno skończyły!)
I absolutnie nie było sensu wsadzać nosa w nieswoje sprawy.
Co kończyło się spojrzeniem pełnym uzasadnionego rozczarowania…
Rzeka Kwai ma status światowego dziedzictwa ludzkości – i widać na każdym kroku, że to rzeka niezwykle istotna dla tego regionu Tajlandii (i pewnie nie tylko Tajlandii). A przy tym rzeczywiście pełna tropikalnego uroku.
Obsadzona hotelami na bambusowych tratwach zachęca do pozostania na dłużej. Można na przykład odwiedzić wioskę Monów, ludu pochodzenia birmańskigo.
Zajrzeć do szkoły “podstawowej”, gdzie dzieciaki uczą się jęz. mońskiego, tajskiego i angielskiego.
I bardzo chętnie pozują do fotografii, bo też i cała wioska bardzo naznaczona turystyką.
W pobliżu, na przystani łodzi, trafiłem na kolejny pojazd z serii “A ja jeszcze jeżdżę!”. Zdumiewająca technika 🙂
No ale najpoważniejsza część dzisiejszej wycieczki, też związana jak tu wszystko z rzeką Kwai, czyli dalsze odcinki Śmiertelnej Kolei, wojennej linii syjamsko-birmańsko. Dziś zaczynam od miejsca, które wczoraj już było zamknięte: Hellfire Pass.
Słowa milkną. Coś przydusza płuca. Idziesz i rozglądasz się w milczeniu. Kanion wykuty w skale praktycznie gołymi rękami. Młotami, kilofami, niewielkimi porcjami dynamitu. Wszystkie skruszone skały ręcznie usuwano na zewnątrz. Trudno uwierzyć w skalę i bezlitosność tej pracy (do 18 godzin dziennie). Zaiste piekło. Hellfire…
Z góry jeszcze dobitniej widać, ile trzeba było wykuć i wydobyć skały, by móc położyć tory…
Dalsza droga bardziej ryzykowna, kamienie śliskie, mogą spadać kamienie. Przeszedłem kawałek, warto było dla widoku, który roztaczał się na dolinę Kwai i nie tak odległe graniczne góry Birmy. Ponoć stamtąd jeńcy mogli zobaczyć całą budowaną linię…
A za kilkadziesiąt lat poznamy przesłanie Współczesnych…
Trzecim elementem oddającym dramatyczną trudność budowy to most, wiadukt, szlak, cholera wie, jak go nazwać.
Tham Krasae to nazwa jaskini. Ale też używa się jej do tego drewnianego wiaduktu przyklejonego do niemal pionowej skały.
Ten wiadukt też oczywiście był budowany rękami jeńców i azjatyckich niewolników. Dziś już nic nie zostało z oryginalnej konstrukcji drewniano-bambusowej, ale można sobie wyobrazić okrutne warunki pracy, która musiała pochłonąć mnóstwo ludzi.
Cztery razy na dzień przejeżdża tędy pociąg (po dwa razy, w dwóch kierunkach). Pędzi szybkością pieszego, dlatego łatwo uchwycić na zdjęciu, choć trzeba było trochę poczekać aż wjedzie na najbardziej “fotogeniczny” fragment konstrukcji.
Trochę musiałem na ten pociąg poczekać, żeby dopełnić fotografii 🙂 Tomek (z Chanthaburi) powiedział mi: Odszukaj Pyng, dziewczyna pracuje sprzedając obok jaskini pamiątki. Poproś, żeby się uśmiechnęła. To najpiękniejsza Tajka na świecie. Będziesz miał najlepsze zdjęcie z Tajlandii. Pyng odszukałem, uśmiechnęła się…
…i coś w tym jest, o czym mówił Tomek 🙂 No i tym pięknym, tajskim uśmiechem kończymy tematy martyrologiczne. Teraz trochę natury. Po pierwsze – nie ma po co jechać dalej na zachód i płacić 200 bahtów za wodospad Saiyok Yai. Fotografie kłamią, bo pokazują wielki, piękny wodospad, ale na dużym zbliżeniu. Ja pokazuję bardziej rzeczywisty obraz.
Piękny, pewnie tak, ale na pewno nie na tyle spektakularny, żeby się tu pchać. Na pewno piękniejszym i wartym zobaczenia jest wschodni Saiyok Noi. Miejsce bardzo popularne wśród Tajów (i wycieczek szkolnych).
Wodospad składa się niejako z dwóch odnóg, druga (zachodnia) jest pozbawiona basenu u podnóża, więc tu nikt nie skacze ze skałek. I jest rzeczywiście pięknie!
A na koniec mojej wycieczki do Kanchanaburi, taki rozczulający swoją bezsilnością napis (jak dobrze, że nie po polsku…)
Pływające targi
W drodze powrotnej z Kanchanaburi postanowiłem zobaczyć to, co mi umknęło w drodze do. Pływające targi. Dla porównania dwa. Pierwszy taki najbardziej znany, odnotowany gwiazdką na mapie: Damnoen Saduak.
Rzeczywiście spory, warty odwiedzenia. Ale najlepiej moją metodą: przyjechać w nocy, postawić samochód na parkingu w pobliżu targu, przespać się na rozłożonych fotelach, obudzić cały spocony o 7.00, wstąpić do 7Eleven na poranną kawkę i ochłodę (bo klima w 7Eleven jest “dramatycznie efektywna”) i o 8.00 ruszyć na rekonesans.
Jeszcze klimat trochę uśpiony, ale powoli się rozkręca. Nie, z łódki nie skorzystałem. Tylko 50 baht, tylko 50 baht. Jasne… Tylko potem czeka człowieka obowiązkowy postój przy łodziach z pamiątkami (łodzie przyciągane są bosakami i nie ma przebacz). A pamiątki oczywiście dokładnie takie same, jakie można kupić w Bangkoku albo innym mieście i wiosce na każdym targu. Tu trochę droższe, z wiadomych względów. Turystów (i łodzi) jeszcze niewiele, więc można sobie poczytać 🙂
Chodząc samym nabrzeżem można się napatrzeć, ale zdecydowanie polecam spacer z samego rana, zanim nie przyjadą pełne autokary… Póki ich nie ma, można podglądać lokalne życie w klongach (kanałach).
I spróbować prażonych w głębokim oleju bananów w cieście. Bardzo ok 🙂
Oczywiście większość sprzedawców jest nastawiona na przyjezdnych turystów, dostarczanych tu hurtowo autobusami ok. 10-tej. Ich tu nigdy nie zabraknie, skoro Damnoen Saduak jest praktycznie w każdym przewodniku. Powtarzam: tylko rano targ ma jeszcze w sobie coś naturalnego…
Niezależnie od tego i tak można uchwycić lokalne, piękne smaczki, zjawiskowe sprzedawczynie…
Ale najlepiej i najciekawiej zapuścić się trochę „na tyły”. Widać, że codzienne życie toczy się tu trochę inaczej niż w folderach reklamowych. Zastanawiająca jest nadreprezentatywna liczb rowerów (i rowerków), nie sądzicie?
A gdy już nadciągną tabuny turystów trzeba się szybko przemieścić na inny pływający targ, który znacznie rzadziej znajduje się na mapie atrakcji turystycznych – i bardzo dobrze! Amphawa, albo inaczej: Ampha Wao. Tutaj prawie sami lokalesi. Na pewno targ na mniejszą skalę, ale czuje się, że tu nie ma wiele na pokaz, że to taki zwykły (!) lokalny pływający targ…
Amphawa zdecydowanie stawia na owoce morza. Kto je lubi, tu znajdzie fantastyczne przysmaki, które zjada się na schodkach nabrzeża, odbierając langusty, kalmary czy inne rybki prosto z łodzi. Pysznie!
Pewnie zauważyliście, że zdjęcia trochę przyciemne, a to dlatego, że wszystko – co zupełnie zrozumiałe – dzieje się tu w głębokim cieniu.
Stąd do Bangkoku juz naprawdę niedaleko, jakieś 60 km, godzinka jazdy. Pędzę z powrotem do mojego condo. Czyżbym tęsknił do swojej kawalerki?