Jest piękna pogoda – wreszcie! – tym przyjemniej i bez żalu oddalać się od Pattayi. Życie w drodze – to kocham! Jak najszybciej czmycham z autostrady Sukhumvit, biegnącej od Bangkoku wzdłuż wschodniego wybrzeża, pełnej ciężarówek, minibusów, samochodów i skuterów, wybierając po przekątnej drogę na północ, w kierunku gór, żeby skrócić sobie podróż, a przede wszystkim, żeby znów posmakować cudownej tajlandzkiej prowincji.
Gdzie nawet pies czasem zaszczeka (na mnie), a dzieci oddają się nieskrępowanej zabawie…
Jadę do Tomka. Nie znamy się, ale się poznamy. Tomek współpracuje (współpracował?) z Januszem z Ultima Travel. To taka polska stara grupa farangów. Tomek ma mi pokazać sekrety Chanthaburi.
Wśród portretów mojego pick-upa nie może zabraknąć tego, w pięknej tropikalnej scenerii. Śmiem twierdzić, że nikt mu nigdy tyle zdjęć nie zrobił, co ja – wszak w Tajlandii bardzo oszczędnie okazuje się uczucia. A gdzieś po drodze trafiam jeszcze na relikt zamierzchłej epoki, pachnącej Czasem Apokalipsy chyba, i stacjonujących tutaj żołnierzy amerykańskich, od których zaczęła się wielka kariera Pattayi.
Przebijam się znowu przez Sumkhumvit, tym razem na południe, nad morze, pogoda piękna, upalna, słońce stoi wysoko, jest okazja by może wreszcie pierwszy raz zanurzyć się w wodzie, w końcu! Do cholery jestem przecież w Tajlandii!
Khung Wiman, widokówkowy cypelek, niedaleko Chanthaburi. Głęboko podejrzewam, że nie są to jeszcze najpiękniejsze widoczki nadmorskie, ale i te mnie cieszą ogromnie uprzywilejowane palmą pierwszeństwa.
Woda ma temperaturę niewiele niższą niż powietrze, jakieś 28 chyba. Naprawdę przyjemnie jest się zatrzymać po drodze, zrzucić ubranie, zamoczyć spocone ciało, popływać z falami i zjeść lanczyk na trawie, to znaczy piasku
Moje ukochane mangustyny! Miód w gębie! Te były najsmaczniejsze, kupione przy drodze, najtańsze (2 kg za 30 bahtów), idealne 🙂 Czy przy okazji opowiadałem coś o stanie dróg w Tajlandii? Doprawdy jeździ się po Tajlandii znakomicie…
Ale zdarzają się też takie niespodzianki, z zaskoczenia, tuż za zakrętem…
Chanthaburi
Tomek przyjął mnie ciepło, po polsku. Ja podjechałem pod umówiony sklep pickupem, a on swoim skuterem. Po zainstalowaniu się u niego w domu, szybko ruszyliśmy w miasto. Chanthaburi to jeden z największych ośrodków handlu kamieniami szlachetnymi w całym świecie! Niedziela niestety nie była najlepszym dniem na zwiedzanie centrum targowego. W sobotę są tam nieprzebrane tłumy ludzi, którzy gorączkują się szczególną odmianą hazardu. Kupić, sprzedać, zyskać, zrobić interes życia… Niedziela to dzień niemal wolny od pracy…
Żeby zrobić to zdjęcie musiałem zapytać o pozwolenie. To w końcu nie jest zwykły sklep.
Wydaje się to takie niepozorne, a tu rodzą się (i burzą) wielkie fortuny. W małej mieścinie na rubieżach Tajlandii…
Co dalej? Zajrzeliśmy do największej w Tajlandii katedry katolickiej Cathedral of Immaculate Conception, której obecność zawdzięcza się mniejszości wietnamskiej, która musiała uciekać przed prześladowaniami religijnymi).
I pojechaliśmy nad rzekę bądź jakiś kanał delty rzeki Chanthaburi, która nieopodal wpada do Zatoki Tajlandzkiej.
Zostajemy na typowe wietnamskie jedzenie
Dzisiejszy obiad zorganizował nam Adam Słodowy (młodsze pokolenie musi sprawdzić w necie, któż to taki). Temat lunchu brzmi: “Zrób to sam: wietnamskie ciasteczko”.
Na rozłożony listek papieru ryżowego nakładasz co chcesz, nie zapominając o dużej ilości ostrego sosu chilli…
Potem zawijasz w sreberko… tfu… w rożek…
I wrzucasz do buzi, popijając zimną wodą z lodem. Pychota!
Jeżdżąc skuterem po ulicach Chanthaburi przekonałem się naocznie, do czego służą pick-upy. Zaiste ktoś dowożący nie tylko swoje dzieci do szkoły w warszawie powinien o tym pomyśleć na serio!
A kto ma potrzebę na papieroska, colę, albo inne drobne spożywcze, może zajrzeć do supermarketu, który zwyczajowo znajduje się na parterze mieszkania, do którego wchodzi się schodami prosto ze sklepu!
Tomek poprowadził mnie także do niedalekiej świątyni Khao Sukim, gdzie zgromadzono tak liczne dary od wiernych, wdzięcznych Luang Pho Somchai za lekcje i sztukę medytacji, że zaczęto już budować potężniejszy wat na sąsiednim wzgórzu, bo dary wprost wysypują się z półek i stołów. Niebywałe co i ile ludzie mogą ofiarować mnichom!
Miliony figur, figurek, stołów i krzeseł inkrustowanych macicą perłową, waz, żyrandoli, nawet starych telefonów komórkowych, nie mówiąc o tysiącach kamieni szlachetnych w kilku wielkich salach…
Na dziedzińcu świątyni mogłem podziwiać okazałe rośliny, z serii “Znacie to z własnej doniczki”!
Niewątpliwie w środowisku naturalnym wyglądają znacznie piękniej niż na parapecie w bloku na Bródnie…
Byliśmy też na pobliskiej plaży, niestety pogoda była dość szara, morze nieciekawe, więc widok na zatokę i wyspy nie urzekł (podziała tylko jako apetiser przed następnymi plażami, które mam w planie). Ciekawie było jednak zobaczyć dzieciaki kąpiące się w ubraniu, co jest obowiązującym stylem plażowym wśród Tajów 🙂
Park Narodowy Namtok Philo
Czy ktoś pływał w basenie wypełnionym tysiącami karpi? A wiecie, jakie to uczucie, gdy gęsto stłoczone obłe ryby prześlizgują się między nogami? To zapraszam do Parku Narodowego Namtok Philo!
Dużo rybek? Można karmić – wcześniej trzeba kupić długą zieloną fasolę, ich przysmak. Gdy im rzucić połamane kawałki, kotłują się gwałtowanie, jak piranie nie przymierzając. A po trzech sekundach woda znów jest spokojna a karpie nieruchome. Niektórzy lubią sobie na karpie popatrzeć od d…. dołu strony 🙂
A potem wszystko zdradzić mnichom….
Sam wodospad Philo niczego sobie, widowiskowo woda spada i oko raduje!
Ale – phi! – jednak karpie przyciągają bardziej uwagę. Szczególnie, gdy podejmie się decyzję, by wkroczyć między nie ostrożnie, a nuż pożrą? To naprawdę wymaga odrobiny samozaparcia i pokonania pierwszego oporu (obrzydzenia tłoczącą się obłą masą?)…
Zapewniam, że doświadczenie jest przyjemne, choc dopiero w drugiej chwili! Ciała ryb gładko przemykają między nogami, choć pierwsze kroki raczej nieśmiało się stawia na nie swoim gruncie. I absurdalna obawa: żeby nie nadepnąć rybki. A jak już się stoi miedzy nimi, trzeba rzucić im fasoli. Robi się gęsto i wesoło 🙂
A propos jedzonka, na lunch Tomek wziął mnie w kanał. A raczej kanały Welu, nieopodal miejscowości Khlung. Farang nie znajdzie, bo wszystkie znaki po tajsku, miejsce wybitnie lokalne, wręcz niedostępne dla niewtajemniczonych, przez co jeszcze bardziej ekscytujące. Po gości przypływa łódź na wezwanie, która następnie wbija się w naturalny las mangrowy.
Po 5 minutach dobijamy do pomostu. Cudowne miejsce. Niebywale przyjazne dla gości. Przesympatyczny właściciel z każdym ucina pogawędkę, władając bardzo przyzwoitym angielskim!
A rodzina zajmuje się przygotowaniem przystawek i sosów.
Jeśli ktokolwiek będzie się kiedyś wybierał na Ko Chang, koniecznie musi zboczyć z drogi, umówić się z Tomkiem, albo zasięgnąć języka wśród lokalesów (powodzenia!) i zamówić w tym magicznym miejscu np. marynowane krewetki na surowo.
Delicious! Co także całkiem istotne – jedzenie jest absolutnie świeże, bo całe to miejsce to farma krewetek, krabów i ryb. Prosto na talerz. Cena zresztą też zachwycająca… Za pyszny lunch we dwóch zapłaciliśmy wszystkiego… 25 zł.
Powoli kończymy tę eksplorację. Wracamy do mieszkania…
Gdzie przy rozkosznej buteleczce Hog Thonga opowiadamy sobie o życiu i odkrywamy, że mamy wspólnych znajomych w Polsce! Kolejny raz człowiek przekonuje się, że świat jest jeszcze mniejszy, niż mu się wydawało! Tomek zaczyna namawiać mnie, żebym po wizycie na Koh Chang pojechał zobaczyć Angkor Wat w Kambodży. Okazja może się nie powtórzyć! Granica nie tak daleko. Nie trzeba mnie długo namawiać, już się ekscytuję…