Koh Chang! Moja pierwsza tropikalna wyspa. Już nie odtworzę tej ekscytacji, jaką przeżywałem wchodząc na pokład promu i zbliżając się do brzegu wyspy, ale zapewniam: było to niesamowite przeżycie. Górzysta i wypełniona dżunglą Wyspa Słonia. Od tej podróży Chang będzie mi się już zawsze kojarzył z dwiema rzeczami: świetnym tajskim piwem i moją pierwszą tropikalna wyspą.
Prom wypływa z przystani Ao Thammachat Pier kilka kilometrów od Laem Ngop i płynie niedługo, 45 minut, bo wyspa nie jest daleko oddalona od lądu. Można więc cieszyć się słońcem, które wreszcie na dobre wyszło zza chmur, chcąc mi zapewne jeszcze bardziej podkreślić ten niesamowity fakt, że oto płynę w tropiki! Można też podpatrywać starszych i młodszych ludzi, płynących razem ze mną.
Wreszcie jest brzeg. Welcome to Koh Chang!
Gdyby nie to, że wjechałem na wyspę samochodem, to tak jak inni backpackerzy, zaraz po zejściu z pokładu wpakowałbym się w jeden z licznych pickupów, które czekają przy Ao Sapparot Pier i za śmiesznie małe pieniądze rozwożą ludzi po wyspie, wszystkie ruszają w prawo od przystani, czyli na południowy zachód, kierując się do najbliższej i największej plaży White Sand. Wschodnie wybrzeże raczej turystów nie przyciąga, jest dżunglowe, skaliste i często w ogóle niedostępne. Jazda na White sand Beach to dosłownie jazda “bez trzymanki” i pierwsze doświadczenie stromych tutejszych zakrętów.
Póki jeszcze widno – wyskakuję szybko na plażę, zmoczyć się, nasłonecznić, napatrzeć… Jak pusto! Może aż za bardzo?
I poczekać na zachód słońca, korzystając po raz pierwszy od mojego przyjazdu z czystego nieba na koniec dnia!
A po nocy przychodzi dzień… z piękną tropikalną pogodą 🙂 Pora deszczowa – jak widać – obfituje tu w błękitne niebo i ostre słońce. Wszyscy, którzy wybrali swój low season na KCh muszą być bardzo usatysfakcjonowani! A jest ich – warto zauważyć – niewielu. Brak gwarnego tłumu turystów wprawia miejscowych w stan letargu. Niby te knajpy są otwarte, niby naganiacze namawiają na nurkowanie albo wynajem motoru lub skutera, niby hotele są otwarte, ale ja na śniadaniu (zresztą bardzo urokliwym, bo tuż przy samym morzu) byłem literalnie sam.
Może tłum przewalił się o 7 rano? To dlaczego tylko dwa stoliki były zaobrusowane? Ten brak ludzi wywołuje ospałość tubylców, którzy zdając sobie sprawę z braku klienteli niespecjalnie się starają, bo i nie ma przed kim. Z jednej strony to cudowne mieć niemal całą wyspę sam dla siebie, z drugiej trochę dziko. Z trzeciej aż strach pomyśleć, co się dzieje w szczycie sezonu na tych ostrych podjazdach-zjazdach i serpentynach często podniecającyh kierowcę na tutejszej jednej jedynej drodze, otaczającej wyspę przerwaną opaską asfaltu…
…albo tam, gdzie trudno byłoby się w godzinie szczytu wyminąć! Na Ko Chang można wjechać samochodem (ja zapłaciłem chyba tylko 300 bahtów za pickupa i siebie w dwie strony wliczając opłatę za wjazd do parku narodowego, bo tak często w Tajlandii bywa, że wyspy tworzą samodzielne parki narodowe), albo zejść z promu pieszo i łapać transport miejscowy. Potem wynająć motor lub skuter – zresztą widzę, że ten sport jest bardzo popularny – choć chyba na tych drogach raczej mało bezpieczny. Powiem jedno – jazda po Koh Chang to wielka frajda. ale tylko dla doświadczonych i odważnych kierowców, takich jak ja oczywiście :))))))))
Dla mnie super. Drogi są dla mnie, zwłaszcza, że jeśli tylko się da, wpycham się zawsze tam, gdzie mnie jeszcze nie było 🙂
W sumie dzień dla mnie prawie idealny! Uwielbiam prowadzić samochód w ekstremalnych warunkach, a jazda na Koh Chang dostarcza sporo adrenaliny i wtedy frajda jest wielka, i niezapomniane widoki z drogi…
…i niecodzienne towarzystwo drogowe też 🙂
Teraz dwa najważniejsze odkrycia dnia dzisiejszego.
Zaczynam od spaceru piękną, szeroką Plażą Białego Piasku. Może on nie był dosłownie biały, ale na pewno ciepły, miękki, puszysty.
A idę sobie, by dotrzeć do miejsca, które zostało zareklamowane na drewnianej tabliczce przy drodze.
Musiałem znaleźć “Independent Bo” – to chyba oczywiste. Gdybym nie musiał jechać i odkrywać dalszych zakamarków kraju, zostałbym tu na dłużej! Niezależnie (od wszystkiego) Bo jest magia w tym dobrym miejscu dla dobrych ludzi.
Dziewczyna z Nowej Zelandii wychodząca z tego plażowego hostelu powiedziała mi: “Po prostu szłam plażą. Zobaczyłam to miejsce i musiałam tu zostać”. Właścicielka prosiła, bym nie publikował namiarów. Chyba można ją zrozumieć. Nie po to postawiła ten azyl, aby gościć tu tłumy rozkapryszonych turystów.
To właśnie tutaj, patrząc na zebrane tu towarzystwo, poczułem na czym polega istota mojego podróżowania, dlaczego raz na jakiś czas dopada mnie chandra… Ten cały świat objawia się mi pięknie i obficie, ale… tylko przez szybę. Ja z niego nie korzystam. Ja tylko obserwuję. Ja jestem Przechodniem. Ja jestem Widzem. A może nawet Podglądaczem. Więc podglądając ludzi mieszkających w tym urokliwym zakątku Ko Changu, postanowiłem: ja tu jeszcze przyjadę jak normalny Konsument 🙂 Zgodnie z obietnicą nie lokalizuję dokładnie miejsca, kto zainteresowany – oczywiście do mnie jak w dym, albo: http://www.facebook.com/group.php?gid=16953487224
Natomiast mój hotel (wytypowany przez Janusza do wizytacji, a wiec dla mnie gratisowy) przedstawiał standard przyjemny acz zdecydowanie bardziej normalnie-turystyczny (wierzcie lub nie, ale gdybym tylko wiedział, zrobiłbym wszystko, żeby zatrzymać się na te dwie krótkie noc w Independent)
Jeśli się trochę poszpera i pojeździ, to na Koh Changu można znaleźć miejsca zupełnie oddalone od turystów, pachnące tradycyjnym życiem, osady rybackie jakby nieświadome sąsiadujących z nimi o rzut beretem czasem całkiem ekskluzywnych “resortów”. I to jest właśnie piękne, nie wszytko pożarła Komercja&Turysta.
Proszę sobie wyobrazić, że domek na poniższym zdjęciu, to jeden (cały jeden!) pokój (raczej sala). Na oko: 200 m², może i więcej. Tak się tu mieszka. Nie ma ścian, nie ma izolowania się, nie ma intymności.
Ale, przyznajmy, są i mniejsze lokale…
Wracamy nad morze? Proszę bardzo.
Jawi mi się w głowie koncepcja, by jutro popłynąć taką łódką między takie wysepki. Ale nie wiem, czy w tym “przedsezonowym” sezonie organizowane są regularne “wypływy”. Nigdy nie pływałem z fajką, czemu nie spróbować? Podjadę rano na przystań Bang Bao i się zobaczy.
Na koniec dnia jeszcze jedno miejsce dla freaków: Lonely Beach. Samotna to ona jest na pewno teraz, natomiast w wysokim sezonie chyba wątpię. Niemniej miejsce wydaje się klawe dla ludzi bez zobowiązań. Mnóstwo punktów dziargania tatuażu, muzyka na powietrzu, faje, masaże, co kto lubi, typowo backpackerski spot.
Chang – jako sie rzekło – to po tajsku słoń. Więc na Ko Chang nie może zabraknąć słoni. Jeśli ktoś lubi takie przygody, to jest tu ponoć miejsce wyróżnione za humanitarną opiekę na tymi zwierzątkami. Jeśli już gdzieś słoniowy trekking – to może właśnie tu…
No to by było dziś na tyle. Jutro albo snorkeling, albo – jeśli nie wyjdzie – od razu jazda na północ, bo na granicy kambodżańskiej czeka umówiony przez Tomka przewodnik, by mnie w vipowskim stylu przerzucić przez granicę do Angkoru i nad jezioro Tonle Sap.
Dziś będzie krótko, bo dzień za kółkiem. Snorkelingu nie było, bo rano padał na Ko Changu deszcz 🙁 Potem może się nawet i rozwidniło, ale już było za późno. Poza tym, jak się patrzy na parkingi, na których czasem stawiam samochód…
…to uzasadnione są podejrzenia, że żadna łódka na nurkowanie i tak nie wypływa w tych okolicznościach przyrody. Może w weekend, przy dobrej pogodzie? Jeszcze będą wyspy i lepsze nawet sposobności do zanurkowania z fają 🙂 Ruszam więc na prom, a potem w kierunku Kambodży. Na promie zaczepia mnie Anglik, pytając czy jadę może do Bangkoku i czy bym go nie zabrał ze sobą. No nie, ale w sumie dobry sposób na podróżowanie. Na promie cały przegląd aut, można trafić na dobrą okazję 🙂