DRUGA TAJLANDZKA WYPRAWA
Moja druga wyprawa z Bangkoku miała prowadzić południowo-wschodnią flanką: Pattaya, Chantaburi, Koh Chang i co tam jeszcze się uda zobaczyć – potem okazało się, że skusiła mnie Kambodża i dotarłem aż do Angkor Wat . Łącznie cała trasa to ponad 1400 km, z tego ja za kółkiem zrobiłem 1100. No ale po podróży do Isanu, żaden dystans, żadne drogi już nie były dla mnie niedostępne. A jednak…
Jednak wyjechać z Bangkoku prowadząc kochanego pickupa nawet drugi raz, ale bez znajomości tajskich znaków drogowych ani dobrej nawigacji, to po prostu walka o przeżycie! Nawigację co prawda mam w telefonie, ale w mieście głupieje, za dużo betonowych wiaduktów. Nie powiem, jakimi słowami ją częstowałem, gdy czwarty raz (czwarty raz!!!!) robiłem to samo kółko wokół Victory Monument! Zdarzyło mi się nawet minąć moją własną domową przecznicę po pół godzinnym kręceniu się w korkach za własnym ogonem! Gdy już wreszcie mi się udało, krew ostudziła się dopiero po 50 kilometrach za Bangkokiem.
Chon Buri
Jak najszybciej zjechałem z autostrady, bo nudna i banalna, i wjechałem do Chon Buri (lub inaczej: Chonburi) – pierwszej większej miejscowości (i jednocześnie prowincji) nas południowy wschód od stolicy – i z ulgą odkryłem, że tak niedaleko wielkiej, neurotycznej metropolii jest uroczy, zaskakująco inny świat. Wjechałem w starą dzielnicę rybacką, o której czytałem w przewodnikach, więc czujność wyostrzyłem…
…skręciłem dwa, trzy razy wbrew podpowiedziom navi-girl i trafiłem w miejsce, gdzie faranga raczej się nie widuje, toteż moja osoba zrobiła niejaką sensację i – co bardzo ważne – nikt nie miał pretensji, że strzelam aparatem na prawo i lewo. Wystarczy się do ludzi uśmiechnąć, przywitać po tajsku i można włazić, gdzie się chce…
A miejsce było absolutnie prehistoryczne. Trudno uwierzyć, że ktoś w ogóle wychodzi stąd w morze… Widać jednak, że ludzie tu żyją, pracują
Niektóre gadziny czuły się tam, jak nie przymierzając, ryba w wodzie, tfu… w błocie 🙂
Na każdym kroku, wszędzie nie zaglądałem, ludzie życzliwi, nie obrażali się na aparat, nawet będąc zajętymi swoją pracą. Prawie mnie nie zauważali.
Się suszy rybki, się suszy krewetki na słońcu też
A skoro tak, to trzeba kupić i spróbować… smażonych w głębokim oleju krabików. Prawie żadnego mięska, sama chrupiąca chityna. Pyszne, tylko ciut za dużo na mnie jednego…
A tak poza tym Chonburi to zupełnie normalna rybacka mieścinka.
Trudno uwierzyć, że to ledwie 50 km od metropolii
To się nazywa, proszę państwa, Azja. To są Indochiny. Zapomnieć o Bangkoku, o nowoczesnym mieście. No dobrze, jadę dalej. Chcę przed zmrokiem zdążyć na autentyczną tajską plażę (taką dla tubylców, nie turystów), niestety pada, robi się późno, trudno oczekiwać kąpiących się tłumów. Rezygnuję więc z linii brzegowej i “zaliczam” po drodze ładny wat, niestety nie mam pojęcia, jak się nazywa, bo wszystkie okoliczne tabliczki w języku tubylczym 🙁
Ang Sila
Jadąc dalej przez prowincję zahaczam o podobną do poprzedniej miejscowość o prowincjonalnym charakterze, Ang Sila.
Miejscowość z natury rzeczy rybacką – choć w tych łodziach chyba naprawdę już niczego się nie łowi.
Ang Sila – tak piszą – jest jednym z najstarszych specyficznie tajskich ośrodków wypoczynkowych, znanych z wyrobów kamieniarskich. Jeśli nie na wypoczynek, to trzeba tu przynajmniej wpaść na słynny targ, aby zobaczyć lub kupić figurki słoni czy tygrysów. Niestety z racji dość już późnej pory i braku słońca na niebie, a także problemów ze znalezieniem właściwej drogi, żadnej “ludzkiej” plaży nie namierzyłem. Aczkolwiek jacyś ludzie tu mieszkają, ludzie i psy, to znaczy psy na pewno, ludzi nie widziałem…
A propos psów. Na terenie świątyni Wat Ang Sila przyuważyłem dwa, w pozycji najbardziej charakterystycznej dla tajskich psów. Jest taki jeden pies, któego mijam zawsze idąc w Bangkoku do biura. Zawsze leży, choć w różnych miejscach. Nic więcej nie robi…
Och jak się cieszę, że znów wyjechałem z Bangkoku.
Pattaya
No i wreszcie jest, na koniec dnia, słynna na cały świat Pattaya. Mój obowiązkowy punkt wycieczki. Mam zarezerwowany pokój w hotelu, który poddał się inspekcji mojego (a raczej Janusza) biura podróży Ultima Travel. Oczywiście zaraz po rozpakowaniu się i obowiązkowemu spotkaniu z hotelowym menadżerem, który przedstawił mi warunki lokalowe jakie może oferować turystom Ultima Travel, wyskoczyłem na miasto, a jakże, pchany siłą legendy tego miejsca. A jeśli Pattaya, to musimy oczywiście pójść piechotą na Walking Street. Skwituję tak: Przeszedłem, przenaoczyłem, przeżyłem.
Walking Street biegnie z południowego krańca Beach Road w kierunku molo Bali Hali. Ulica jest – jak sama nazwa wskazuje – zamknięta dla ruchu samochodowego od 18 do późnej nocy. Szczególna, frenetyczna atmosfera ulicy przyciąga zwykłych turystów, którzy spacerują całymi rodzinami mijając naganiaczy zachęcających do przeróżnych usług erotycznych i nieerotycznych.
Jedna dobra rzecz, nikt mnie za rękę nie chwytał, nikt nigdzie nie ciągnął ani nie zaciągnął. Może to efekt niesezonu. Wszystkie i panienki, i naganiacze, i naciągacze wydawali się jacyś ospali, znudzeni, bez-nadziejni. Tandeta rulez. No chyba, że się trafi ładne ujęcie.
Pattaya do końca lat 50-tych była małą wioską rybacką o pięknej, piaszczystej plaży. Legenda zaczęła się z początkiem lat 60-tych razem z amerykańskimi żołnierzami służącymi w Wietnamie i stacjonującymi w Nakhon Ratchasima, szukającymi odpoczynku i rozrywki podczas urlopu. W ślad za żołnierzami pojawiły się tłumnie prostytutki, a w ślad za nimi rzesze turystów z całej Europy. Ale Pattaya już od dawna nie jest wyłącznie mekką seks-turystyki. To obecnie przede wszystkim stolica wszelkiego rodzaju rozrywki urlopowej, tyle że nie dla rozrywki ja tu przyjechałem. Ja tu jestem służbowo. Ja tu jestem, żeby podglądać i zaglądać.
Ok, wieczór przespacerowałem, można wracać do hotelu z nadzieją, że jutrzejszy dzień uzupełni moje doświadczenia. Jeszcze tylko zajrzeć na plażę i niejako domknąć dzień powracającym wątkiem rybackim…
U mnie już jednak 2:16, chce mi się potwornie spać. Padam na twarz. Bardziej wnikliwą penetrację Pattayi zostawiam na jutro.
Jutro, czyli dziś. Dzień drugi w Pattaya. Ok, trzeba się przyznać: dzień miał dość dramatyczny przebieg i dobrze, że mnie szczęśliwa gwiazda chroni, bo mogło się skończyć dużo gorzej! Że też ja mam tyle szczęścia… No ale po kolei. Rano lało.
W tym regionie pora deszczowa to jednak co innego, niż w Bangkoku. Lało rzęsiście od 7.30 do 12.00, ale za to potem nawet wyszło trochę słońca (czego w BKK nie uświadczysz wcale). Mimo słabnącego deszczyku pospacerowałem sobie plażą. Znawcy tematu – proszę o informację, kto pozostawia na plaży po sobie takie coś:
Jak mniemam, jakaś gadzina, może krabik jakiś? Ja nieuświadomiony jestem, a przecież żadnego Taja nie spytam 🙂 Wczesnym popołudnie, gdy słońce zastąpiło chmurki ruszyłem pickupem w miasto. Niestety akurat, gdy skypowałem telefonicznie do Polski, do Eli, zwierzając się, że chyba drogę zgubiłem, ze słuchawką przy uchu za kierownicą, nadziałem się na gliniarza. I teraz zagadka prosta, co to jest:
Państwo się oczywiście domyślacie. Mandacik, a jakże. Ale nie sam mandat jest kanwą moich lekko schizofrenicznych przygód. Nie mandat, tylko system! Uwaga: praktyka jest taka, że policjant wypisuje mandat i zatrzymuje przy sobie prawo jazdy. Ty musisz udać się na komisariat i mandat opłacić. A następnie z kwitem opłaty wrócić do stójkowego po swoje zatrzymane prawo jazdy. Niby proste i logiczne, tylko że rodzą się takie scenariusze:
1) Jak szybko zapłacić mandat, skoro nie dokładnie wiesz, gdzie jest komisariat, a nawet jak się już dowiesz, to trudno dojechać, bo wszędzie korki i nie ma gdzie samochodu postawić, a jak już gdzieś się swoją gargarą wciśniesz, to przy “kasie” wielka kolejka?
2) Jak trafić do policjanta, który złapał Cię w miejscu, w którym miałeś świadomość, że się odrobinę zgubiłeś, a w nerwach w nawigacji nie zaznaczyłeś punktu na mapie?
3) Jak odebrać swoje prawo jazdy, gdy już jakimś cudem geolokalizacyjnym i siódmym przypadkowym zmysłem docierasz na miejsce winy i kary, ale gliniarza już home?
Głupi ma szczęście – co potwierdzam i mogę cieszyć się, dzierżąc w dłoni wyrwane z policyjnego systemu Tajlandii prawo jazdy. Ale zapewniam, nie było łatwo namierzyć, oj nie było… I więcej w tym było szczęśliwego – nomen omen – przypadku, niż planu. Szukając swojego paszportu najpierw pojechałem raz jeszcze tam, gdzie nie można było zaparkować i gdzie bilet karny opłaciłem. Tam rzecz jasna mojego dokumentu nie było i nikt nie miał pomysłu gdzie być może. Zresztą tajska policja raczej robi sobie ubaw z zagubionego faranga, niżby mu chciała pomóc. Następnym miejscem był namierzony na mapie w pobliżu feralnego miejsca Police Box, który okazał się zamkniętym na trzy spusty drewnianym pomieszczeniem stójkowego. Zniechęcony postanowiłem wrócić do hotelu i kontynuować moje poszukiwania jutro, ale jadąc samochodem, blisko swojego hotelu, zobaczyłem neon jakiegoś posterunku policyjnego, gdzie postanowiłem spytać “z głupia frant”. Ii gdzie ku mojej wielkiej radości paszport leżał grzecznie i czekał w swojej szufladzie.
Mam chyba Pattayi dość, choć miałem wielką ochotę wybrać się jeszcze następnego dnia speedboatem na tłumnie odwiedzaną niedaleką wyspę koralowa Ko Lan (Koh Larn). Niestety z różnych względów nie wyszło. Może innym razem Innego razu nie będzie, bo na pewno do Pattayi nigdy już nie przyjadę. Pattaya jest tandetna, ale i tak tłumy turystów tam walą, nie tylko dla sexturystyki, całymi rodzinami z dziećmi też, bo rzeczywiście jest tam wokół mnóstwo atrakcji dla niewymagających rodzin. Na przykład Świątynia Prawdy. Co prawda wjazd tani nie jest – 500 bahtów!!! – ale rodzina i przejedzie się na słoniu, i postrzela sobie na strzelnicy, i poszaleje na quadzie, i powspina się w parku linowym (za te wszystkie dodatki trzeba będzie jeszcze dopłacić, jak sądzę: nie mało). Dla oburzonych ceną, jak ja, Tajowie mają bilet pocieszenie, za 50 bahtów można sobie podejść na taras widokowy i strzelić fotkę, co żem oczywiście uczynił, żeby był dowód, że byłem 🙂
Więcej przyjemności przyniosła mi świątynia na wzgórzu (przepraszam, w tej chwili nie powiem, jak się nazywa), z ładną perspektywą na Pattaya Beach. Schodów do świątyni strzegło liczne towarzystwo potworów, więc nie śmiąc budzić demonów, zostałem na podwórcu
Chciałbym zwrócić uwagę, raz jeszcze, na ulubioną pozycję życiową tutejszych psów:
Ale okazuje się, że kotki też lubią sobie w upale strzelić komara, to znaczy moskita, chciałem powiedzieć, strzelić moskita na kokosach – brzmi nienajgorzej 🙂
Ruszam do Chanthaburi. Na wschód. Tam musi być jakaś cywilizacja… 🙂