Zawsze jest wybór. Można spędzić kilka dni w jednym wspaniałym miejscu i poznać dokładnie wszystkie jego wspaniałości i odcienie. Ale będąc w jednym miejscu, nie ma nas w drugim. I trzecim. Można zatem przyjąć inny model podróżowania. Jeden dzień tu, drugi dzień tam. Wszystkiego się nigdy nie zobaczy i wszędzie się nigdy nie dotrze – to jeden niezaprzeczalny fakt. Kiedyś miałem z tym problem. Będąc w jednym miejscu, żałowałem, że mnie nie ma w drugim. Będąc w drugim, żałowałem że nie zostałem w pierwszym, bo tylu rzeczy jeszcze nie zobaczyłem… Teraz już wiem, już się z sobą pogodziłem.
Jestem szperaczem. Jestem w drodze. Nie muszę zobaczyć każdego meczetu, każdego zabytku. Jestem tu i jest cudownie. Jutro będę gdzie indziej, tam też będzie cudownie.
Ostanie chwile w Varzaneh
Dzisiaj rao jeszcze jestem w domu Hemidrezy. Namawia, żebyśmy zostali. Wiem, że byłoby cudownie. Pewnie udałoby się wreszcie zaliczyć pustynne niebo pełne gwiazd.
Ale mnie już ciągnie dalej. Już tak mało czasu zostało w Iranie, a jeszcze w planach koniecznie Esfahan (mam już umówioną rodzinę przez homestay, u której zostaniemy na noc) i Teheran na pożegnanie (próbuję umówić jakieś spotkanie z poznanymi w podróży ludźmi). Pakujemy się z Waszkiem i żegnamy.
Tak przy okazji, ten facet to bardzo sympatyczny Norweg, facet z zupełnie innej bajki 🙂 Gdy wczoraj wychodziliśmy “na miasto” siedział z książką na ławce. Gdy wróciliśmy czytał nadal, tyle że zmienił krzesło. Trochę sobie z tego pożartowaliśmy 🙂 Uczciwie powiem, dom Hamidrezy, Hafez Varzaneh pozostanie w mojej pamięci, jako jedno z najwspanialszych miejsc, w których się zatrzymałem w swojej podróży. A przecież żadnego Vazraneh nie było w moich planach… jeszcze dwa dni temu!
W drodze do Esfahanu
Hamidreza podrzucił nas na wylotówkę w kierunku Esfahan. Tam, gdzie zbierają się ludzi łapiący “okazję”. My nie chcemy stać z nimi razem i łapać jakąś wspólną taksówkę. Doświadczenie autostopowicza podpowiada mi, że trzeba przejść się kawałek dalej, z kilometr. Minąć małe centrum handlowe, do którego zjeżdża sporo samochodów. Stanąć już na rzeczywistym wylocie. Zanim jednak doszliśmy na zaplanowaną miejscówkę, zatrzymał się przy nas gwałtownie wielki SUV. Kierowca potwierdził kiwnięciem głowy, że jedzie do Esfahanu i zaraz ruszył z nami w pogoń za utraconym czasem. Setką przez małe miasteczka? Proszę… A po drodze takie pustynne pamiątki…
Przy jego prędkości niewiele dało się sfotografować 🙂 Facet zrobił w godzinę drogę, którą nawigacja googlowa obliczyła na półtorej. Jedynym dysonansem tej podróży było to, że kierowca po dostarczeniu nas do Esfahan zażądał zapłaty. Niewielkiej, ale jednak. Tak mnie to zaskoczyło, tak skonsternowało, że bez gadania dałem mu kasę. Mogłem wzruszyć ramionami, bo na żadne pieniądze się nie umawialiśmy, ale wziął mnie z zaskoczenia i cześć. Nieważne. Faktem jest, że byliśmy w Esfahan jeszcze grubo przed południem. Cały dzień dla nas 🙂 Na początek musimy dotrzeć do naszego hosta z homestay, jesteśmy z Babakiem i jego kuzynem w stałym kontakcie przez Whatsapp. Chyba pierwszy raz decyduję się na zamówienie taksówki przez snappa bez lokalnego wsparcia, ale nie mam wyjścia, wokół żywego ducha, same samochody. I proszę, udało się. Co prawda kierowca, jak to jest w zwyczaju, dodzwonił, ale szybko okazało się, że ani on po angielsku, ani ja w farsi, ale podjechał dosłownie za minutkę. I kolejny raz jestem zdumiony ceną. Snapp jest prawie za darmo! Potem dowiaduję się, że w Esfahanie snapp jest nowością. Rzeczywiście, kierowca który nas wiózł do Babaka miał pod szybą wydrukowany z komputera poradnik jak korzystać z aplikacji.
Przyjeżdżamy do domu Babaka. Pierwsze spotkanie z jego rodziną, która cała podekscytowana czekała na nasz przyjazd 🙂 Ale my tylko na chwilkę. Zrzucić plecaki, odświeżyć się i w miasto. Do centrum podwiózł nas… szwagier (?). Nie pamiętam wszystkich ich rodzinnych koligacji 🙂 Niemniej jednak już o godz. 13-tej wchodzimy na główny plac Esfahanu i stajemy oniemiali…
Plac Naqsh-e Jahan (Plac Imama)
Nie ma żadnej fizycznej możliwości, żeby na zdjęciu, nie wiem jak szerokim, oddać rozmiar, harmonię, elegancję i piękno tego placu. Metoda jest tylko jedna, przyjechać i zobaczyć na własne oczy 🙂 Źródła mówią, że Naqsh-e Jahan Square to największy plac świata (512 × 159 m). A może tylko jego połowy, bo perska nazwa placu brzmi “Pół Świata”. Nie mierzyłem, ale jest ogromny i absolutnie piękny.
Plac Imama (tak najczęściej nazywają go mieszkańcy Esfahanu) zbudowany został w latach 1590–1595, po przeniesieniu stolicy państwa do Esfahanu przez Abbasa I Wielkiego. Początkowo miał służyć jedynie jako miejsce ceremonii królewskich i boisko do gry w polo 🙂 Wielki plac, po którym kursują dorożki, otoczony jest przepięknymi budowlami epoki safawidzkiej. Na południu ulokowany jest meczet królewski, na stronie zachodniej pałac Qapu, a po wschodniej meczet Sheikh Lotf Allah. Północną flankę tworzy brama Keisaria, która stanowi wejście do wielkiego bazaru. Imponujący, królewski pałac Qapu musze potrakotwać zdawkowo. Pałac niewątpliwie przyciąga uwagę, ale czasu nam nie starczyło, by mu się lepiej przyjrzeć i zwiedzić od środka (choć wiem na pewno, że byłoby warto).
Meczet królewski
Największy meczet w Esfahanie figuruje w przewodnikach i na mapach pod wieloma nazwami: Shah Mosque, Royal Mosque, Imam Mosque, Abbasi Mosque… jest uznawany za najznakomitszy przykład sakralnej architektury Iranu i koniecznie trzeba poświecić mu trochę uwagi.
Trzeba podejść bliżej…
Zadrzeć głowę do góry
żeby się wystarczająco zachwycić! Ten przejaw XVII-w. kunsztu i doskonałej ornamentyki dosłownie zapiera dech w piersiach. W takich chwilach trudno zrozumieć, dlaczego przed wejściem nie ma kilometrowych kolejek turystów, jak nie przymierzając, przed wejściem do katedry w Mediolanie.
Ciekawostką jest, że w tylnej części głównej sali modlitewnej znajduje się pomieszczenie o podwójnym sklepieniu, które charakteryzuje się niezwykłą akustyką. Po pierwsze stojąc pośrodku wielkiej w sumie sali nawet szept jest doskonale słyszalny ze sporej odległości
a po drugie klaśnięcie w tym miejscu w dłonie powoduje wielokrotne (nawet kilkunastokrotne!) odbicie fali dźwiękowej. Bardzo efektowne, każdy chce spróbować 🙂 Dziedziniec to jak zwykle w takich miejscach obszar zadumy, refleksji… – cywilizacyjna podróż w czasie i przestrzeni.
Ja wiem, że można by na placu i w jego okalających atrakcjach spędzić cały dzień. Zresztą niektórzy tak dokładnie czynią 🙂 Miłe te panie w odpowiedzi na fotografię zaprosiły mnie radośnie do siebie i poczęstowały jakąś fantastyczną zapiekanką ryżową na widelcu i małym marynowanym “gołąbkiem”…
Grand Bazaar
Dobra, śmigamy dalej. Jest przecież jeszcze bazar do przebiegnięcia i słynne na cały świat mosty (o których przed swoją wyprawą nigdy nie słyszałem)! Tym razem bazarowi poświęcimy mniej uwagi, bo nie jeden i niejedno w nich zobaczyliśmy w Teheranie, Shirazie czy Jaździe.
W bazarze, jak wszędzie w Iranie, toczy się życie określone regułami powstałymi pewnie z tysiąc lat temu. Więc przede wszystkim handlem zajmują się mężczyźni. A po drugie nie wolno zbyt łatwo się poddawać w zachwalaniu swego towaru. Przecież jeśli człowiek się postara i odpowiedni złoży, to na pewno dywan zmieści się do plecaka, nie ma cienia wątpliwości!
Niejednokrotnie zastanawia mnie, jaki z takiego kramiku można uzyskać dochód. Czy starczy do pierwszego? Niezależnie od tego, pogody ducha sprzedawcom nie można odmówić 🙂
Pałac i park Hasht Behesht
Kolejnym polem naszej eksploracji był rozległy park wokół pałacu Hesht Behesht, czyli pałacu sześciu rajów.
Mniej więcej ta sama epoka, co plac Naqsh-e Jahan, druga połowa XVII w. Z kolejnym przykładem architektury safawidzkiej można już rozpoznać charakterystyczne cechy architektury.
W jednym z narożników parku rozlokowała się sekcja gier stołowych. Co kilka metrów przy parkowych stolikach albo szachy, albo warcaby, albo backgammon (czyli trytrak).
Panowie graja też w takie gry, których wolą nie pokazywać szerszej publice, a mnie z aparatem skutecznie przepędzono groźnym wyrazem twarzy…
Tu spotkaliśmy rozpolitykowanego Irańczyka, który wdał się z nami w dłuższą dyskusję o Iranie, Europie, geopolityce i historii. Ogólna konkluzja: Iran good, government bad. Ludzie niewiele mogą, choć powszechne jest niezadowolenie z polityki rządu.
Przyzwyczajeni już jesteśmy do roli królów towarzystwa. Każda okazja jest dobra, żeby nas zaczepić, wypytać, przysiąść się. Niewątpliwie ludzie łakną kontaktu z cudzoziemcami. I nie boją się kontaktów. A na słowo Lachestan zawsze uśmiechają się szeroko.
W pobliskiej małej kawiarence, gdzie zatrzymaliśmy się na kawie i ciastku (co stanowiło ostatecznie jedyny nasz posiłek od śniadania zjedzonego wcześnie rano jeszcze w Varzaneh), właściciel zrobił sobie z nami selfie, a na koniec odmówił przyjęcia pieniędzy: “You are my guests”. Czysta, bezinteresowna życzliwość wypisana na twarzy. I jak to nie pokochać Irańczyków?
Nie, to nie koniec na dzisiaj. Przerywam opowieść, bo jeszcze dużo zostało, ale czas na mały odpoczynek od pisania/czytania. Esfahan (czy jak piszą w Polsce: Isfahan) jest tak piękny, tak bogaty, że można opowiadać i opowiadać, choć to tylko jeden w sumie krótki dzień… Zaraz wracam do opowieści…
Pingback: Swoją drogą... Gruzja-Armenia-Iran-Stambuł. Dzień 15: Jeszcze więcej Esfahanu