Varzaneh… Mijają dwa tygodnie od początku naszej kaukasko-irańskiej przygody! Aż trudno uwierzyć… Szczerze mówiąc, tego i wcześniejszego lub późniejszego dnia, nie mam bladego pojęcia jaka jest data i który jest dzień tygodnia. Jaki piękny stan ducha. szkoda tylko, że powoli dociera do świadomości, że już nie tak dużo czasu pozostało… Plany na najbliższe dni są jednak bogate i wiele jeszcze historii przed nami. Dzisiejszy dzień trochę inny od poprzednich. Przede wszystkim dlatego, że w planach mamy grupowe wycieczki organizowane przez Hafez Vazraneh, nasz dom/hostel, zatem nie wszystko tym razem wynika z mojej własnej inicjatywy. Hamidreza, gospodarz domu/hostelu namówił nas na wycieczkę na słone jezioro i wydmy pustyni, a następnie piknik i noc pod gwiazdami. O! Przecież dokładnie to mi się marzyło już od tygodni. Ale to dopiero od 16-tej, po obiedzie. Teraz, po sycącym śniadaniu mamy czas dla siebie, czyli ruszamy w miasteczko.
Małe, uśpione upałem Varzaneh.
Ledwie wyszliśmy z naszego domu, by odczuć atmosferę miejsca. Włóczymy się po zakamarkach pustynnej osady, podglądając specyfikę życia na środku pustyni.
Różnica z Jazdem polega na prowincjonalności Varzaneh. Prawie nie ma tu turystów, jest cicho, pusto, sennie. Varzaneh jest małym ale bardzo starym miasteczkiem, ma swoje lokalne tradycje. Na przykład taką, że na równi z czarnym kobiety ubierają się tu także w biały czador. Ponoć nie ma to żadnego dodatkowego znaczenia. Po prostu masz kobieto wybór.
Napotykamy na dzieciaki, bawiące się na ulicy. Oczywiście wywołujemy zamieszanie i małą sensację.
Jak na całym świecie dzieciaki albo trochę łobuzują, albo śmigają na rowerach. Gdy robimy im zdjęcia, chłopcy zaczynają się popisywać…
A jeśli nie biegają po ulicy, to jak wszędzie w Iranie, na każdym kroku, dzieci małe, duże i bardzo duże grają oczywiście w siatę. Mimo, że – jak nam powiedziano – to futbol jest miłością sportową największą Iranu (wszak drużyna Iranu zakwalifikowała się na mundial do Rosji), to jednak dzieciaków kopiących w piłkę nie zauważyłem żadnych.
Pozowanie do aparatu to jeszcze jeden ulubiony sport małych Irańczyków. Zawsze chętnych 🙂
Varzaneh ma w sobie klimat miasteczek z południa Europy, Włoch czy Hiszpanii. Coś niebywale urzekającego. Prowincjonalnego – w dobrym znaczeniu tego słowa. Ciepłego, ale nie od słońca, tylko ducha wypełniającego ulice…
Świetny plener do filmu w stylu włoskiego neorealizmu. Tylko kręcić 🙂
W samym centralnym punkcie miasta znajduje się duża restauracja-herbaciarnia. My zatrzymujemy się tu na kawę, inni goście całymi rodzinami, czasem w kilkanaście osób, na obiad. Miejsce oczywiście urzeka irańską harmonią i elegancją.
Jeszcze tylko kupujemy od ulicznego sprzedawcy arbuza, by zjeść go w całości na krawężniku 🙂 Sprzedawca oczywiście ma w razie potrzeby nóż do pokrojenia i wodę do umycia rąk po jedzeniu.
I jeszcze jedno symptomatyczne spotkanie przy ulicy. Zauważam rodzeństwo (chyba nawet bliźniaków) na motorku. Robię im pierwsze zdjęcie trochę z zaskoczenia…
Dziewczyna – z początku podekscytowana spotkaniem – szybko orientuje się, że sytuacja jest nie do końca dla niej “bezpieczna”. Brat też reaguje. Ale nie chodzi mu o siostrę. Chce po prostu z nami pogadać.
Już wkrótce zaczyna tradycyjną przepytywankę: skąd jesteśmy, gdzie jedziemy, na ile zostajemy w Iranie, co nam się podobało itd. Tymczasem siostra stara się jak najskuteczniej ukryć przed aparatem, jednocześnie ciekawa spotkania.
Chłopak nie może nacieszyć się rozmową z nami, tymczasem siostra daje mu coraz bardziej jednoznaczne znaki, żeby już odjeżdżał.
Wracamy do naszego domu na obiad, żeby niedługo wybrać się na pierwszą dzisiejszą wycieczkę. Uwielbiam ten dom w Varzaneh, w którym codziennie życie rodziny tak niecodziennie łączy się z podejmowaniem i obsługą gości. W rzeczy samej, nie czujemy się turystami, lecz gośćmi w ich domu.
Słone jezioro pośrodku pustyni
Ok, jedziemy. Początkowo zwykłą szosą, potem drogą pustynną, na końcu zasypywanym piaskiem utwardzonym duktem. W sumie kilkadziesiąt kilometrów od Varzaneh. Trochę żałuję, że sam nie prowadzę samochodu, bo uwielbiam takie ekstremalne warunki jazdy
Po przejechaniu strzeżonej bramy docieramy na granicę słonego jeziora.
Miejsce jest rzeczywiście kosmiczne! Jezioro wypełnione “żywą” solą, przykrytą cieniutką warstwą wody, stanowiącą idealne lustro, w którym wszystko się zjawiskowo odbija. Niesamowity plener.
Przestrzeń jest rozległa i urzekająca. Łazimy we wszystkich kierunkach lekko chlupocząc wodą pod stopami.
Próbuję różnych ustawień, kątów padania słońca, przeróżnych ekspozycji. Pyszna zabawa.
Nasi znajomi Belgowie próbują sobie zrobić jakieś fajne pamiątkowe zdjątko. Wyręczam ich z dystansu 🙂
Mamy tę dodatkową przyjemność, że oprócz Belgów i Francuzów mamy w ekipie jeszcze przesympatyczną parę Polaków, Maćka i Karolinę (mieszkających i pracujących w Brukseli). Wreszcie jakieś polskie wsparcie. Można porozmawiać korzystając z większego zasobu slow 🙂 Stanowimy razem przeciwwagę dla frankofońskiej większości 🙂
Sandboarding
Drugą atrakcją popołudnia są pokaźne pustynne wydmy, na które trzeba się wspiąć…
Żeby później zjechać sobie na desce 🙂
10 sekund radości…
A potem 10 minut mozolnego wspinania się z powrotem na wydmę. Niektórym po zjeździe w dół wcale nie chciało się wracać… Doskonale to rozumiem: “zawsze bardziej, zawsze więcej, zawsze dalej…” 🙂 Nie ukrywam, że wejście z ciężką deską pod pachą dało mi trochę popalić…
W programie miał być jeszcze pustynny zachód słońca. Miało być pięknie i fotogenicznie, ale zamiast tego otrzymaliśmy w pakiecie małą pustynną burzę. Tak specjalnie dla nas, zupełnie gratis 🙂
W dalszą drogę ruszamy więc w zacinającym wietrze i deszczu. Drogę gwałtownymi podmuchami przysypywał nawiewany piasek. Wyglądało to dokładnie tak samo, jak zadymka śnieżna. Można było podejrzewać, że zostając tam dłużej, mógł powstać problem ze znalezieniem utwardzonej drogi powrotnej.
Piknik i…
Niestety deszcz nie chciał odpuścić. Przyjechaliśmy na miejsce biwakowe, debatując czy wracać do Varzaneh, czy zawierzyć przepowiedniom pogody i zostać w namiotach, czekając na rozstąpienie się chmur i zalew gwiazd na niebie.
Może gdyby ktoś nas chciał namówić, może gdybyśmy nie zgadali się z Maćkiem i Karoliną, może gdyby deszcz przestał padać pół godziny wcześniej, zostalibyśmy. Ale inne niebo i inne gwiazdy są nam pisane. Po kolacji przy ognisku postanowiliśmy wrócić do Varzaneh. Trochę chyba jednak szkoda. Towarzystwo, które zostało na noc, po powrocie rano do domu mówiło, że niedługo po naszym odjeździe przejaśniło się i zrobiła się piękna, gwiaździsta noc. To tylko potwierdza, że tym razem nocowania pod gwiazdami miało nie być i nie było. Nie ma co żałować! Tak miało być. Rzeka płynie a ja z nią. Jeszcze będą pustynie w moim życiu, jeszcze będą gwiazdy na niebie, już tam gdzieś na mnie czekają 🙂