Jeśli ktoś jeszcze nie zauroczył się razem ze mną Penangiem, to zrobi to teraz! George Town słynie ze street artu. A cały Penang z unikalnego street foodu. A więc nic tylko myszkować po streetach w poszukiwaniu najciekawszych smaczków i smaków George Town. Takie spacery lubimy 🙂
Street art
W 2012 roku odbył się festiwal uliczny w George Town. W jego ramach litewskiego pochodzenia artysta Ernest Zacharevic stworzył serię sześciu murali. BBC okrzyknęła go malezyjską odpowiedzią na Banksy’ego. Ich specyfiką jest wkomponowanie malowideł w otoczenie, przez co nabierają charakteru inscenizacji raczej, niż czystych murali.
W hotelach, punktach turystycznych do wzięcia są mapki z zaznaczonymi najciekawszymi przykładami twórczości Zaharevica.
Ale w sumie wystarczy uruchomić spostrzegawczość i zwracać uwagę na większe zagęszczenie publiki. Moja rekomendacja: zacząć jak najwcześniej rano. Bez tłumów, bez spiekoty, bez pośpiechu…
Jak się człowiek zaczai i postara, to jest w stanie uchwycić nawet coś więcej niż tylko mural. Żywa sztuka cieszy najbardziej…
Nie mam pojęcia na czym polega potrzeba tkwiąca w większości turystów (zwłaszcza z Chin i Japonii), którzy koniecznie muszą sobie zrobić zdjęcie z muralem w tle. Gdy zatrzyma się akurat wycieczka 20 osób możesz spędzić kilkanaście minut, aż uda ci się uchwycić w kadrze sam malunek, bez Chinki pozującej z palcami w literkę V… Oczywiście dzisiaj na ulicach George Town można znaleźć artefakty nie tylko Zaharevica. Historia street artu na Penangu trwa… Trzeba czasem zajrzeć na jakieś podwórze, czasem wsmyknąć się w jakiś ciaśniejszy zaułek albo wysoko podnieść wzrok.
Murale to jedno, a oryginalna architektura George Town to zupełnie osobna historia. George Town zostało założone po przejęciu przez British East India Company kontroli nad Penangiem w 1786 r. i nazwane na cześć króla Jerzego III (George III). Brytyjczycy panowali nad wyspą aż do 1941 roku, odciskając piętno na kulturze całej wyspy (i całej Malezji oczywiście też). Jednym z tego reliktem jest stosowanie jęz. angielskiego jako drugiego urzędowego, co bardzo ułatwia podróżowanie. Kolejnym jest architektura, która łączy elementy angielskie z chińskim i indyjskimi. Bardzo to wszystko oryginalne i ciekawe.
Stare miasto niemal na każdym kroku rozpala aparat. Człowiek tak bardzo pragnie na zdjęciu oddać to, co się widzi własnymi oczami, i nigdy się to nie udaje. Niemniej jednak kapitalnych zakątków w George Town jest mnóstwo. Za mało miałem czasu, żeby wydeptać wszystkie ciekawe ścieżki…
Ale nawet w ciągu tych krótkich dwóch dni zdążyłem się autentycznie zakochać w Penangu.
A jak już się człowiek nachodzi, to musi coś zjeść. Najlepiej na ulicy…
Street food
George Town to malezyjska stolica street foodu. Jest kilka bardzo dobrych miejsc, gdzie wybór ogromny i można spędzić długie godziny, żeby niespiesznie spróbować najbardziej typowych dań Penangu. Nasz wybór padł na Gurney Drive Hawker Centre, które znajduje się w północnej części miasta. Byle nie przyjechać za wcześnie. Nam się tak właśnie zdażyło i początkowo musieliśmy obejść się smakiem, przyglądając się przygotowaniom do wielkiego gotowania. Co samo w sobie też było ciekawe…
Spotkała nas za to wielka nagroda. Szwędając się po okolicy dla zabicia czasu, szukając przy okazji miejsca, by schłodzić się zimnym piwem, trafiliśmy do jakiejś niemal pustej restauracji przy nabrzeżu. Chwilę przyglądaliśmy się rybakom zarzucającym sieci, ale szybko wdaliśmy się w rozmowę ze stojącym obok Hindusem. Skończyło się na tym, że spędziliśmy razem z godzinę pasjonującej rozmowy przy kolejno stawianych butelkach piwa. Tak oto zupełnym przypadkiem odbyliśmy indywidualne seminarium interkulturowe z wykładowcą uniwersyteckim z Kuala Lumpur. Zostało nam np. wytłumaczone cywilizacyjne podłoże kultu “świętych krów” w Indiach.
Najciekawszym wnioskiem było obopólne spostrzeżenie, że jeśli chodzi o relacje rodzinne między ojcem a córkami i żoną, to w niczym jego hinduska kultura nie różni się od naszej polskiej 🙂 Ludzie z kompletnie różnych stron świata okazują się niebywale do siebie podobni w prostych życiowych sprawach…
I jeszcze jedna ważna (może najważniejsza) sprawa. To “przypadkowe” spotkanie nastąpiło bezpośrednio po rozmowie telefonicznej (a raczej skypowej) z moją żoną, której żaliłem się, że ta podróż nie tak miała wyglądać. Że nie spotykam ludzi, że nie poznaję życia, że jestem tylko obserwatorem, obiektywem, jestem tylko “obok”, nie “w”. (Takie rozterki dopadają mnie zresztą sporadycznie w czasie każdej wyprawy.) Ale OK. Wyżaliłem się i odpuściłem. Znowu bez napięcia wszedłem w nurt czasu. I już piętnaście minut później siedziałem przy piwku z tym niezwykle ciekawym i światłym Hindusem. Przypadek? Hmm…
Gurney Drive Hawker Centre
Karmić zaczynają od 17-tej. Wybór nieograniczony. Dziesiątki “garkuchni” oferujące wszystko, czego by człowiek chciał spróbować. Za dużo tego, za dużo… 🙂
Jednym z najbardziej typowym daniem, koniecznym do spróbowania jest assam laksa.
Assam laksa to dość pikantna zupka z makaronem, oparta na rosole rybnym z sokiem tamaryndowym, trawą cytrynową i pastą z krewetek i chili. Ostrość złamana jest dodatkiem ananasa.
Następny w kolejce jest smażony makaron ryżowy.
Char Kaoy Teow dostępne jest niemal na każdym kroku na Penangu. Znane jest także w Singapurze. Ale w Malezji to niemal danie narodowe. Trochę jak padthai w Tajlandii.
Oryginalnie było to proste, tanie, robotnicze danie. Dość tłuste, kaloryczne. Warto zaostrzyć chili, bo jak dla mnie za słodkie. Cena: 7 ringgitów.
Kolejny must to laksa lemak. Co ciekawe, pierwszy raz próbowałem tej zupki w śniadaniowym lokalu, gdzie razem z Waszkiem czekaliśmy na nadejście dnia zaraz po przyjeździe z Kuala Lumpur. Tym razem wziąłem tę rewelacyjną zupę w kolejnym świetnym punkcie street foodu w George Town, czyli w CF Food Court.
Laksa lemak to dość pikantna zupa z makaronem w stylu curry. Smak jest oparty na mleczku kokosowym z dodatkiem sosu rybnego – taka malajska wersja tajskiej tom kha. Zwykle zawiera krewetki, ale nasza wersja była zrobiona na kurczaku.
A na koniec kapitalne, słodkie należniki apom manis.
Malajskie crepes są cienkie, chrupkie, zasmażane z wybranym wnętrzem, np. bananami. Boskie 🙂
Wracamy do Sri Lanki
Na lotnisko jedziemy autobusem linii 401, 401E lub AT z terminalu Jetty. Jazda trwa 45-60 min. Bilet za 2,70. Żaden kłopot. Przyjeżdżamy na lotnisko z zapasem. Wszystko idzie z planem… ale do czasu…
Powrót z Penangu był dobrze zaplanowany, ale wystarczyła jedna obsuwa i zrobiło się bardzo nerwowo. Lot z Kuala Lumpur do Colombo mieliśmy wykupiony na godz. 21:00. Połączenie z Penangu zakładało 2 godz. na przesiadkę w Kuala. Powinno wystarczyć, nieprawdaż? Jednej rzeczy nie przewidziałem, a drugiej nie mogłem przewidzieć. Otóż samolot Air Asia z Penangu miał ponad godzinne opóźnienie na starcie! Wylądował na lotnisku w Kuala Lumpur mniej więcej na 45 minut przed startem samolotu do Colombo.
Z samolotu wyskoczyliśmy prawie w biegu. I teraz dopiero zrobiło się naprawdę nerwowo. W ogóle nie wziąłem pod uwagę, że do KL lecimy liniami wewnątrzkrajowymi, a do Colombo lot jest nieodwołalnie międzynarodowy. I co więcej: grupa Schoengen nie obejmuje ani Malezji, ani Sri Lanki. Tutaj ciągle są granice między krajami. Odprawy paszportowe, sprawdzanie wiz i na dodatek zupełnie inne terminale lotniska… 45 minut!!! Z krajowego terminala na międzynarodowy dotarliśmy nieprzerwanym biegiem. Blisko nie było. A na miejscu okazało się, że odprawa na lot do Colombo już się zakończyła. Okienko odpraw zamknięte! Fuck! Co robić? Co robić?
Widzę pracownika przy innym, nieczynnym okienku. Walę prosto do niego i drżącym głosem przedstawiam problem. Na usprawiedliwienie mam opóźnienie samolotu z George Town. Facet się przejmuje. Uruchamia odprawę na nowo i robi nam check in. Dzięki temu unikamy problematycznej dla nas procedury ważenia bagażu pokładowego (mój plecaczek to ok. 8 kg, ale Waszka nawet 11, przy dopuszczalnym na pokładzie Air Asia 7 kg maks). Następnie podprowadza nas bocznym dojściem do bramek bezpieczeństwa i tym samym jesteśmy uratowani 🙂 Uff… Etap malajski się kończy. Wracamy na Cejlon 🙂
Pingback: Etap 4: Penang. Jak się zakochać w dwa dni i cudem wyjechać - swoją drogą