Penang (Palau Pinang) to niewielka wyspa na północnym wschodzie Malezji. Jezu, jak się cieszę, że z Kuala Lumpur nie polecieliśmy nigdzie dalej. Penang okazał się jednym z najwspanialszych wspomnień z naszej podróży cejlońsko-malajskiej! Bardzo wyjątkowy. Bardzo inny. Pasjonujący. Trochę orientalny, trochę europejski. Spędziliśmy tam tylko dwa krótkie dni w nie najlepszej pogodzie i po tym czasie Penang pozostał dla mnie prawie nieodkryty. Muszę tu koniecznie wrócić.
Z Kuala Lumpur dotarliśmy na Penang głęboką nocą. Żadnej szansy, żeby z terminalu autobusowego Sungai Nibong znaleźć jakiekolwiek połączenia do George Town. Jawiła nam się niewygodna noc na dworcowych krzesełkach. Nawet próbowaliśmy, ale po cholerę się męczyć? Sprawdziłem na mapie, że nad morze można dotrzeć spacerkiem w 30 minut. A więc plecaki na plecy i idziemy. Wybrzeże w tej części wyspy nie jest plażowe, więc dotarcie nad brzeg nie było przesadnie łatwe. Ostatecznie dotarliśmy do jakiejś rybackiej siedziby, starając się tylko nikogo nie zbudzić. Mając sporo czasu oddaliśmy się nocnym kontemplacjom, z mostem łączącym Penang z półwyspem malajskim w tle.
W drodze powrotnej na dworzec spotkała nas pierwsza zaskakująca przygoda. Na wyludnionej ulicy zatrzymuje się obok nas samochód i rozbawiona para proponuje podrzutkę. Jasne, skorzystamy! Rozbawiona dziewczyna obwieszcza, że za kierownicą siedzi jeden z bardziej znanych lokalnych DJ-ów. Właśnie wracają z imprezy. Już po paru minutach facet proponuje po przyjacielsku, że zawiezie nas do samego George Town. A co będziecie się po nocy tułać! To tylko kwadrans jazdy! W rewanżu mamy wieczorem wpaść do jego klubu i postawić piwo – taki deal 🙂 Nota bene kierowca przez całą drogę raczy się swoim własnym piwem, zapewniając nas, że na Penangu to normalne i żebyśmy się nie niepokoili. Nasz autostopowy DJ zostawił nas na miejscu tuż przed świtem, wcześniej pokazując nam lokalizację swego klubu i upewniając się, że na pewno wieczorem wpadniemy.
George Town
Zgodnie z googlowymi namiarami nasz hostel zlokalizowany był w dość tajemniczym, starym osiedlu postawiony na nabrzeżnych pomostach. Że była jeszcze ciemna noc nawet nie próbowaliśmy dostać się do środka.
Postanowiliśmy doczekać dnia nieopodal, w czynnej już ulicznej śniadaniowej “restauracji”.
Podróżnicza zasada mówi, że rano jest najlepsze światło do zdjęć, za dnia wszystko można zobaczyć i zwiedzić, wieczorem zaczyna się “prawdziwe życie”, ale nocą jest najciekawiej. Tylko kiedy spać, skoro – okazuje się – świt też przynosi same atrakcje? Do ulicznej jadłodajni co chwilę przybywali nowi goście. Samochodami, skuterami, rowerami. Przed pracą. Podglądając ich, zamawialiśmy te same dania. Odkryciem było kawa po wietnamsku. Esencjonalna, gęsta, słodka, gorąca ale podana z kostkami lodu. Rewelacja.
Gdy tylko nastał dzień postanowiliśmy odwiedzić nasz hostel, choćby po to żeby zrzucić bagaże i ruszyć na miasto. Nie było to łatwe zadanie.
Clan Jetties
Osiedle drewnianych domostw zostało zbudowane na pomostach (kiedyś było ich siedem, ostało się sześć) na błotnistym brzegiem morza pod koniec XIX wieku przez chińskich osadników, którzy trudnili się załadunkiem i rozładunkiem łodzi. Z czasem każdy pomost został opanowany przed jeden klan rodzinny, poważnie rywalizujący z innymi. Do dziś pomosty noszą nazwy od chińskich klanów: Lim, Chew, Tan, Yeoh, Koay i Lee.
Pierwotnie domostwa nie miały żadnej oczywiście kanalizacji, prądu, wody. Dzisiaj to są nierzadko całkiem zadbane i odnowione domy (przynajmniej od frontu), choć życie toczy się tu nadal w surowych warunkach… Trudność w odnalezieniu naszego miejsca Silence Sea Library Hostel polegała na tym, że jetty, na którym stoi dom nosi określenie “New”, z ulicy trudno znaleźć jakiś znak, tabliczkę, a nieliczni poranni przechodnie nie znali nazwy każdego pomostu. Oczywiście, koniec końców trafiliśmy…
I muszę od razu powiedzieć, to było najbardziej odjechane miejsce, w którym kiedykolwiek i gdziekolwiek mieszkałem!!! Centralnym punktem domostwa był szeroki pokój dzienny na drewnianej podłodze, przez szpary w której widać było… dno morza, z wielką, wygodną kanapą pośrodku…
na której Waszek zaległ bardzo szybko po krótko (nie)przespanej nocy.
Pokoje do spania to małe klitki z piętrowymi łóżkami, niewarte upamiętnienia, cena ok. 75 zł za dwójkę. Jak poszukacie, na pewno znajdziecie w George Town tańszy nocleg, ale takiego klimatu nigdzie! Ten zagracony starymi meblami salon, te prysznice i ubikacje zlokalizowane na zewnętrznym pomoście…
ten zapach starego wilgotnego drewna budują tutaj przedziwną obco-familiarną atmosferę. Gospodyni, starszawa Chinka, wylewna i nachalnie uprzejma. Bardzo chce we wszystkim pomóc. Może aż za bardzo 🙂 Dopełnieniem całości był widok na zatokę między jettami w czasie porannego odpływu…
Pytanie, co ten mężczyzna wybierał z dna, pozostanie dla mnie bez odpowiedzi…
Dodam tylko, że w porze przypływu Clan Jetties wyglądają zgoła inaczej. Zdecydowanie bardziej fotogenicznie 🙂
Old Penang
Penang jest częścią Malezji dopiero od 1948 roku. Wcześniej (od końca XVIII w.) był we władaniu Brytyjczyków, którzy ściągali na plantacje tanią siłę roboczą z Chin i Indii. W czasie wojny Penang był pod okupacją japońską. Stary Penang dobrze pamięta czasy brytyjskie. Kolonialna architektura przynosi intrygujące poczucie swojskości.
Ale co krok europejska kolonialność jest dopełniana “chińszczyzną”…
albo muzułmańską malajskością. I to jest właśnie duch Penangu.
W jednym z hosteli, do którego wstąpiliśmy na łyk zimnego piwa zamieniliśmy parę słów z młodym, sympatycznym backpackerem, którego narodowości nie byliśmy w stanie rozpoznać. Ja stawiałem na Serba, a okazało się że to Pers. Niewątpliwie to krótkie spotkanie było zaczątkiem mojej myśli, żeby następną wyprawę poprowadzić do Iranu. Już niedługo 🙂 Międzynarodową sławę Penangu (a konkretnie George Town) zapewnia bogata kolekcja street artu.
Żeby nie przedłużać, o street arcie i street foodzie (które są znakiem firmowym Penangu) opowiem w osobnym wpisie. A teraz kontynuując wycieczkę po mieście, szukam tych obrazków, tych smaczków, które dla mnie samego tworzą unikalność tego czy innego miejsca. Taki na przykład warsztat samochodowy…
Albo namiot funeralny, z wystawioną publicznie trumną zmarłej kobiety. Śmierć to przecież sprawa zupełnie codzienna, zwyczajna.
Scenki uliczne to to, co lubimy najbardziej, nieprawdaż?
Wyjątkowości zawsze najlepiej szukać wśród ludzi.
I znowu, jak na Sri Lance, jak w Tajlandii, urzeka mnie ten dalekowschodni spokój i ludzkie ciepło wymalowane na pięknych twarzach.
Na Penangu dane nam było spędzić tylko dwa krótkie dni. Plany były bogatsze, ale oprócz zwiedzenia George Town zdążyliśmy jeszcze tylko zajrzeć na ponoć największą (choć nie najpiękniejszą) plażę.
Batu Ferringhi
Korzystając z pięknego słońca przerywanego krótkimi deszczami mogliśmy zobaczyć jak wygląda lokalne plażowanie. A wygląda specyficznie…
Większość kobiet ubrana po czubek głowy chowa się w cieniu, tymczasem mężczyźni pluskają się w najlepsze.
Młode dziewczęta tak pośrodku. Trochę na plaży, trochę na spacerze. O kąpieli i opalaniu się w bikini mowy nie ma. Muzułmański kraj…
A my w pogotowiu, żeby w każdej chwili zdążyć uciec przed deszczem pod osłonę rozłożystych drzew na brzegu 🙂 Cała plaża nasza!
No nie tylko nasza… Jego też.
Na koniec muszę pochylić głowę ze wstydem i żalem. Nie poszliśmy wieczorem do klubu, nie postawiliśmy naszemu kierowcy piwa, nie zobaczyliśmy jak nocą żyje George Town. Shame on me! Przed wieczorem poszliśmy do naszego hostelu trochę odsapnąć i odświeżyć się. Przyszedł deszcz i długo nie odpuszczał. Zmęczeni bardzo długim dniem, który zaczął się w środku nocy, padliśmy jak ustrzelone kuropatwy i nic nie wyszło z imprezowych planów…
A o naszym powrocie z Malezji, graniczącym z cudem i potwierdzającym tezę, że mi się “wszystko w życiu udaje”, opowiem w następnym odcinku!
Pingback: Etap 4: Fascynujące ulice George Town - swoją drogą
Pingback: Etap 5: Adam's Peak. Schodami do słońca - swoją drogą
Pingback: Etap 6: Hill Country. Pociągiem przez "herbaciane wzgórza" - swoją drogą