Tbilisi, my love!
Ja nawet trochę podejrzewałem, że Tbilisi będzie jednym z mocniejszych punktów naszego kaukasko–perskiego tripu. Ale nie podejrzewałem, że zakocham się w tym mieście miłością niemal od pierwszego wrażenia. Oj, Tbilisi, Tbilisi. Jesteś warte grzechu…
Tbilisi zaskakuje niemal na każdym kroku. Przy wjeździe z od strony Kutaisi wyglada jak sowieckie szare miasto. Jakieś bloki, szerokie ulice, trochę nieładu…
Ale już trochę bliżej centrum robi się coraz ciekawiej. Szybko zauważasz charakterystyczną architekturę. Okazałe, choć mocno zniszczone czasem, historią i trzęsieniem ziemi w 2002 kamienice z metalowymi balkonami lub drewnianymi werandami.
Mając więcej czasu na pewno przyjrzelibyśmy się bardziej elitarnemu Tbilisi, który dysponuje albo nowoczesnymi ciekawymi konstrukcjami, albo reprezentacyjnymi alejami jak osławiona Rustaweli. Ale nasz czas bardzo ograniczony. W trzy dni chcemy i poznać Tbilisi i liznąć trochę „prawdziwej” Gruzji. A zatem na miasto mamy w sumie jeden dzień. Na początek dwa słowa o naszym hostelu.
Green Stairs Hostel
Green Stairs jest dla tych, którzy kchajają surowe backpackerskie klimaty w bardzo lokalnym anturażu. Jest fotogeniczne podwórze. Jest łóżko i wielkie okno z widokiem (które nocą robi za lustro, też dobrze).
Jest czysta wspólna łazienka z prysznicem, jest kawa i herbata, jest dobra woda z kranu, jest wszystko 🙂 Za trzy noce płacimy we dwóch 90 lari. Rozpakowaliśmy się, przespali, kawy spróbowali. Ruszamy naszą ulicą w miasto.
Ulicą Tsinamdzgvrishvili. Proszę szybko odczytać i powtórzyć nazwę 🙂
Stare miasto. Łaźnie
Jest pięknie, klimatycznie, inaczej. Kolejnych zachwytów doznajemy docierając w okolice łaźni fosforanowych.
Ceglane kopuły i ich okolice stanowią ewidentnie plener fotografii ślubnych. Przez cały czas naszego zwiedzania albo mijamy nowożeńców, albo gości, albo trąbiąc na wiwat kolumny weselnych limuzyn.
Zakochani są wśród nas, jak mawiał klasyk…
Podążamy za rozładowanymi Gruzinami (czy dokładniej Gruzinkami) obwarowanym starymi murami kanionem fosforowego strumienia (czuć ten charakterystyczny kwaśny zapach wody).
Tu się mieszka, proszę państwa!
Na końcu mamy sprawcę głębokiego kanionu. Fosforowy wodospad. Jak prawie wszy#tko wokół zawłaszczony przez zakochanych. Gruzini to chyba bardzo kochliwa nacja 🙂
Sololaki. Betlemi street
Idziemy dalej. Dalej od centrum, dalej od turystycznych spotów, dalej od prawie europejskich klimatów.
W 2002 roku Tbilisi zostało brutalnie potraktowane przez wielkie trzęsienie ziemi. Zniszczeniu uległo kilkaset domostw. Przypomniałem sobie o tym, widząc całe mnóstwo popękanych budynków. Niektóre z nich to samotne ruiny,
Inne to dramatycznie zniszczone kamienice.
W których jednak toczy się normalne życie.
Wszedłem nawet do wnętrza jednej z kamienic, skąd przed chwilą wybiegła do sklepu młoda Gruzinką. Wrażenie porażające.
Na zdjęciu tego nie widać, ale cała podłoga jest krzywa, masz niepokojące przeczucie, że ściany zaraz się na ciebie przewrócą. Wejść do góry schodami? Dziękuję, wychodzę. A tu proszę takie na przykład wejście.
W głębi, za klatką schodową typowe tbiliskie podwórko. Mieszkania nabudowane piętrami jedno obok drugiego, jedno nad drugim. Mam nadzieję że toczy się tu żywe, przyjazne, sąsiedzie życie 🙂
Sowietyzm wiecznie żywy?
Że jesteśmy w byłej radzieckiej republice po pierwsze słychać. Język rosyjski jest co najmniej drugim językiem mieszkańców. Po drugie ulice pełne sowieckiego nieporządku, a wręcz katastrofalnej niekończącej się niedoróbki.
Po trzecie awtamasziny. To nie obiekty muzealne.
Tylko zwykłe użytkowe samochody
Choć muzealne trochę też 🙂
Które mieszają się na drodze z innymi, bardzo typowymi maszynami z rozbitymi zderzakami.
Kwintesencja ulicy starego Tbilisi. Gruzja w czystej formie 🙂 Wracamy do miasta. I znowu robi się pocztówkowo.
Wzgórze Narikala i okolice
Kusi zamek Narikala. Może za chwilę? Mijamy sekcję rozrywkową w okolicach ulicy Shardeni. Tu można spędzić więcej czasu na spożywaniu w towarzystwie muzyki na żywo.
Ale nie dla nas takie przyjemności. To nie jest kwartał backapckerski 🙂 Za dwie kawy zapłaciliśmy 12 lari + napiwek wliczony do rachunku, czyli 13,20 lari, co daje circa 20 zł. Normalna cena, ale przed nami jeszcze cała niemal podróż. Zwłaszcza biorąc pod uwagę niesympatyczne początki mojego kaukaskiego tripu, muszę oszczędzać, gdzie tylko można. Czasem już o tym zapominam, ale szybko wracam do realiów 😉 No to śmigamy do góry, na wzgórze zamkowe. Chcieliśmy pojechać kolejką linową, startującą z placu pod pałacem prezydenckim (tylko 1 lari), ale pechowa trwa przedsezonowy przegląd albo renowacja. Zamknięte. Zamiast kolejki możemy spotkać sztukę miejską w częściowo ożywionej formie.
Więc pieszkom. Wysoko, ciężkie schody. I ciemno już. Przypomina mi się wejście na Adam’s Peak z zeszłego roku 🙂
Mimo wszystko warto się spiąć dla fajnej panoramy wieczornego Tbilisi. Uważać tylko trzeba żeby nie wpaść na spędzających swój bliski czas intymności zakochanych. Czy ja już wspominałem, że Tbilisi to miasto, w którym można się zakochać? Można a nawet trzeba 🙂
Zmęczeni wracamy do naszego hostelu, racząc się butelką dobrego gruzińskiego wina (8 lari najtańsze czerwone) i zbierając siły na jutro. A jutro Davit Gareja i Udabno..