Początkowo miał być Kerman…
Umówiony jeszcze w Polsce byłem tam z przewodnikiem, który miał zorganizować nam całodzienną+nocną wyprawę na pustynię. Wiem doskonale, że byłby to niezapomniana przygoda. To miał być jeden z głównych punktów mojej wyprawy do Iranu! Jednak mając w pamięci przykry początek mojej przygody, postanowiłem zrezygnować z dodatkowego niemałego wydatku rzędu 100 $. Mam nadzieję, że niejedna mnie jeszcze pustynia czeka. A dodatkowo z każdym dniem dojrzewa we mnie przekonanie, że do Iranu też kiedyś jeszcze wrócę. Skoro nie Kerman, to planując dalszy trip z Shirazu padło na Yazd, bo tak się lepiej trasa układała w pętlę z/do Teheranu. Żałuję/nie żałuję 🙂 Rzeka płynie, a ja poddaje się ufnie jej nurtowi i zawsze dobrze na tym wychodzę, choć akurat ten śniadanny poranek w hostelu nie nastawił mnie zbyt dobrze na nowy dzień. Przywykły już do niesamowitych spotkań i bardzo bliskiego kontaktu z ludźmi, tu w Tarooneh (czyli nieoznakowanej na mapie drugiej siedzibie Backpack Hostelu) czuję się jakoś wyobcowany. Jest wokół sporo osób, ale nikt się ze mną nie brata, nikt nawet zdawkowego “hey” nie rzuci, wszyscy zajęci sobą. Na dywanie śniadanie, grupki ludzi, francużą między sobą. Szczerze mówiąc, nie jestem nawet pewien, czy mogę się dosiąść, czy to przypadkiem nie ich własne śniadanie. Oczywiście nie, dosiadam się, ale czuję, że to nie jest moje miejsce.
Większość akurat kończy i się zbiera. Na drewnianej podłodze wyłożonej miękkim dywanem pozostaję tylko ja i jedna dziewczyna vis-a-vis. Zgaduję do niej, bo nie przywykłem do udawania, że nikogo nie widzę. Okazuje się, że dziewczyna z Francji, podróżuje sama (sama w Iranie!) i właśnie wybiera się… na całodniową wyprawę pustynną… No przecież marzyłem o tym! Rozwijam więc wątek, bo może uda nam się z Waszkiem podczepić pod jakąś wspólną wyprawę. Ale nie, ona jedzie do… Kermanu! Ale wcześniej miała coś fajnego umówionego w małej wiosce pod Esfahanem. Taaak? To brzmi ciekawie. Dziewczyna daje mi namiary i niedługo potem odchodzi. Wchodzę do netu, sprawdzam: Varzaneh, lokalizacja super (po drodze z Yazdu do Esfahanu), czytam recenzje Hafez Varzaneh na homestayu – brzmi rewelacyjnie. Szybko piszę do hosta, Hamidrezy, i szybko też dostaję odpowiedź, że jak najbardziej, że zaprasza, że pokój dla 2 osób za 23 euro (czyli nawet ciut taniej niż tu w Yazdzie). I to jest to! I o to chodzi! Jeśli poddasza się nurtowi, popłyniesz razem z rzeką, to zawiedzie cię w miejsca, o jakich nawet nie marzyłeś!
Natychmiast umawiam się z gospodarzem hostelu, że płacę tylko za jedną noc i proszę o zarezerwowanie biletu autobusowego do Esfahanu na 18-tą – żeby jednak mieć ten cały dzień na dalsze penetrowanie Yazdu, który mi się bardzo spodobał wczoraj wieczorem.
Nasz hostel ulokowany jest trochę z dala od głównego placu miasta, wystarczy zatem czmychnąć w pierwszą lepszą przecznicę, by przenieść się do bajkowego świata tysiąca i jednej nocy, przy czym dzisiaj akurat za dnia.
Dzień gorący, nie dziwi wcale, że uliczki wąskie, szukające cienia. Czasem nie wiadomo, czy już się komuś wchodzi z butami do mieszkania, czy jeszcze jest się na ulicy. A wiadomo, że najciekawiej tam, gdzie najtrudniej wejść, więc pchamy się, gdzie najwężej. Warto zauważyć, że wszędzie czysto! Żadnego śmiecia, żadnej zardzewiałej puszki, turlającej się plastikowej butelki, o petach nie wspominając. Najwyżej papierek jakiś jeden, samotny…
Yazd wedle badaczy cywilizacji jest jednym z najstarszych miast świata! Jego początki (pod nazwą Issatis) sięgają 3000 lat wstecz, do czasów imperium Medów. Obecna nazwa prawdopodobnie pochodzi od władcy sasanidzkiego, Jezdegerda I, który władał Persją na przełomie III i IV w. Po najeździe Arabów w VII wieku Yazd stał się schronieniem dla Zaratusztrian uciekających przed przymusową konwersją na islam.
Krążąc uliczkami Jazdu docieramy do wejścia w tunel bazaru. Bazary to miejsca, które kochamy w Iranie najbardziej. Tu jest życie, to jest codzienność, tu jesteśmy najbliżej ludzi.
Khan Bazaar
Pod dachami bazaru jest chłód i świeże powietrze. Tysiące lat doświadczeń w zmaganiu się z gorącym, pustynnym słońcem nauczyło Persów budować niezwykle sprawne systemy naturalnej wentylacji, by nie rzec nawet: klimatyzacji. W ogóle nie dziwi, że skryte przed słońcem bazary to de facto miasta w mieście. Mają swoje sklepy, jadalnie i herbaciarnie, zakłady fryzjerskie, punkty napraw wszystkiego…
Piekarnię…
Całe bujne życie towarzyskie toczy się na tu na zadaszonej ulicy.
Można na przykład trafić na moment, kiedy klienci dobijają targu przed zakupem dywanu 🙂
A gdy człowieka pragnienie pogoni, to za wskazaniem ludzi łatwo trafić na cudowną w swojej autentyczności rodzinną kawiarnię.
Tylko nie pytajcie, jak się nazywa ta kawiarnia!
Zostaliśmy tu poczęstowani kawą yazd-e, czyli “jazdańską czarną”. Niewątpliwie miejsce to spełnia rolę nie tylko samej kawiarni, jest po prostu namiastką rodzinnego domu.
Obsługuje nas starsza córka, towarzyszy jej młodsza siostra, między nimi przemyka braciszek, a wszystkiego dogląda mama.
Jest naprawdę rodzinnie. Kawa smakuje nam cudownie albo jeszcze bardziej. Wszyscy wydają się szczęśliwi okazanym im zainteresowaniem. Wymieniamy się ze starszą córką kontaktami instagramowymi. Od tego momentu wszystkie moje zdjęcia z Iranu (i nie tylko) zyskują wiernego widza, a ja z kolei z jej konta dowiaduję się, że pod hidżabem kryje się Sahar Fey: młoda, sympatyczna, nowoczesna dziewczyna. Takie rzeczy chyba tylko w Iranie 🙂
Żegnamy się z całą rodziną i wyskakujemy spod dachu na ulicę.
Żar leje się z nieba, ale ja to kocham. Jednak gdzie okiem nie sięgnąć, jakieś dachy, zadaszenia, łuki, bramy, wręcz długie tunele – wszystko co daje ucieczkę od słońca jest tu mile widziane.
Trafiam na fajną scenkę rodzajową. Trójka przyjaciół robi sobie zdjęcia na granicy tunelu. Pozują w różnych konfiguracjach, ale ja czekam na to jedno, najciekawsze moim zdaniem ujęcie.
Gdy towarzystwo wychodzi na słońce, pokazuję im ku ich autentycznej radości zrobione zdjęcia. I znowu wymieniamy się instagramami, a gdy zamieszczam zdjęcie na swoim koncie #curiositykilledmyshoes, czytam niedługo potem komentarz od #m.sh.j.s: “This is me🎈🎈🎈”
I wydaje mi się, że m.sh.j.s to raczej Ona, a nie On. Zresztą w wielu innych sytuacjach zauważamy razem z Waszkiem, że kobiety w Iranie (pomijając ortodoksyjne zakwefione muzułmanki) są częstokroć bardziej otwarte od mężczyzn, częściej posługują się angielskim i jest ten angielski bardziej płynny, chętniej nawet (co zaskakuje nas najbardziej) pozują do fotografii…
Paradoksalnie (a może nie ma w tym żadnego paradoksu) to w kobietach jest chyba największa moc do zmiany systemu społecznego w Iranie, co zdarzy się prędzej czy później, na pewno (przy czym obawiam się, że gdy wybuchnie w Iranie nowa rewolucja, to aksamitna nie będzie, niestety)… Ale a propos pozowania, okazuje się, że w państwie policyjnym, gdzie za zrobienie selfie pod dworcem trafia się na posterunek, żołnierz bardzo chętnie, mimo niewątpliwych zakazów ustawia się ochoczo do aparatu 🙂
Wracamy do zwiedzania. Mamy jeszcze trochę czasu przed odjazdem autobusu, śmigamy więc za parę złotych zdezelowaną taksówką do zaratustriańskiej Świątyni Ognia, Atashkadah.
Tako rzecze Zaratustra…
Historia zaratusztrianizmu wydaje się ciekawsza, niż sama świątynia ognia. Religia wywodzi się z pierwotnych wierzeń ludów, zamieszkujących terenach obecnego północnego Iranu. Jej najsłynniejszym symbolem jest dobrze rozpoznawalny faravahar.
Faravahar to symboliczne przedstawienie drogi duszy ludzkiej od narodzin do śmierci. Muzułmanie nazywają Zaratustrian “strażnikami ognia”. I rzeczywiście, we wnętrzu świątyni płonie najstarszy ogień świata. Legenda mówi, że trwa nieprzerwanie od 1500 lat…
Świętą księgą zaratusztrian jest Awesta, spisana w języku awestyjskim,
której najważniejszą część tworzą Gaty spisane rzecz jasna przez samego Zaratusztrę. Istnieją zdaniem religioznawców poważne przesłanki, by sądzić, że idea Sądu Ostatecznego i wędrówki duszy po śmierci do piekła lub nieba, czy też wiara w istnienie diabła i nadejście mesjasza zrodziły się pod silnym oddziaływaniem zaratusztrianizmu.
Na koniec naszej przygody z Yazdem jeszcze ostatnia herbatka na świątynnym placu Amir Chakhmag, bo trudno wyzwolić się z jego harmonii i piękna.
Na jednej z pierzei placu wyraźnie widać wieże wiatrowe (łapacze wiatru, bagdhir) kluczowy element pejzażu Jazdu i tutejszego systemu wentylacyjnego.
Zasady jego działania doskonale przedstawia Muzeum Wody, które znajduje się nieopodal placu i warte jest odwiedzenia. Wieże “łapią” gorące pustynne powietrze, zasysają grawitacyjnie do piwnic, które z zasady znajdują się głęboko pod powierzchnią ziemi.
Tam gorące powietrze chłodzone jest powietrzem wydostającym się z głębokich kanałów wypełnionych wodą, która dociera tam spod dość odległych gór!
Obsunięcia ziemi i zatory w kanałach były naprawiane przez dzieci, bo tylko one mieściły się w wąskich korytarzach. Osobiście potwierdzam skuteczność tego systemu. Do pozbawionego okien pokoju sypialnego naszego hostelu, urządzonego w starym, tradycyjnym domu, prowadziły bardzo strome schody – spaliśmy zatem raczej w pokoju piwnicznym, w którym panował wspaniały, relaksujący chłód.
Ok. Wracamy do hostelu, odbieramy bagaże, bierzemy rezerwacje biletów i lecimy taksówką na terminal autobusowy. Autobus VIP do Esfahanu ma nas – wedle mojego planu – wyrzucić na krzyżówce dróg, skąd złapiemy bez wątpienia jakiegoś autostopa do Vazraneh. Proszę państwa, oto jak wyglądają w Iranie dworce autobusowe…
A tak wygląda dziedziniec dworca, gdzie ulokowane są biura przewoźników:
Przygoda z Yazdem się dla nas kończy, zaczyna się – i to w całkiem fabularnej wersji – przygoda z Vazraneh. Otóż bezskutecznie próbowałem przekonać kierowcę, że będziemy chcieli dostać się do Vazraneh, korzystając z jego autobusu. “Ale ten autobus nie jedzie do Vazraneh”. Ja wiem, że nie jedzie. Ja chcę, żeby nas pan wyrzucił na krzyżówce dróg. “Ale tam nic nie jedzie. Nie dojedziecie do Vazraneh. Ten autobus nie jedzie do Vazraneh”. Ja wiem, że nie jedzie. Ja chcę, żeby nas pan wyrzucił na krzyżówce dróg. Stamtąd złapiemy jakiś samochód. “Musicie pojechać do Na’in. Ale o tej porze nie jedzie z Na’in żaden autobus do Vazraneh”. Ja wiem… Oj, nie było łatwo. W końcu jeden z pasażerów, zrozumiawszy moją koncepcję, przekonał kierowcę, żeby nas wysadził tam, gdzie chcemy. Nie w Na’im (które to miasto i tak autobus mijał bokiem), tylko na krzyżówce dróg, jakieś 15 km za Na’im, skąd wiedzie prosta, acz podrzędna droga do Vazraneh. Ten sam pasażer, bez naszej inicjatywy, sam z siebie, skontaktował się ze swoim znajomym z Na’in, który ugadał jakiegoś taksówkarza, żeby czekał na nas na owej krzyżówce punktualnie o 22:00. Jak już wszystko zorganizował, to nas dopiero poinformował o ustaleniach! Takie rzeczy tylko w Iranie 🙂 Rzeczywiście. Autobus zatrzymał się w szczerym odludziu w zacinającym deszczu o 22:02! Dostaliśmy wyraźne wskazówki: “Musicie przejść autostradę na drugą stronę i tam, po drzewem, widzicie takie maleńkie światełko? To wasz taksówkarz już czeka”. Nie dane nam było sprawdzić możliwości łapania stopa po ciemku w deszczu w Iranie 🙂 Na pewno by się udało, ale akurat w tych okolicznościach może i lepiej było podskoczyć taksówką (30 km za 20 zł)…
Homestay w Varzaneh
Przybycie do domu/hostelu Hamidrezy w Varzanehu było jak wejście na plan filmu o przygotowaniach do wielkiej wyprawy podróżniczej 🙂 Jaka cudowna odmiana po hostelu w Jaździe! Hostel był domem, a dom hostelem. Życie rodzinne mieszało się tam z obsługą gości, tworząc atmosferę której nie spotkałem chyba jeszcze nigdzie indziej w życiu.
Zaraz po przyjeździe zostaliśmy uraczeni herbatką i kolacją z całą grupą turystów. Siedząc w kucki na podłodze zaraz zaczęły się opowieści kto, gdzie, skąd i dokąd 🙂
Para Belgów, Francuzi, Norweg, Koreanka, Angielka… Tak, to jest moje miejsce! A przecież jeszcze wczoraj plany były zupełnie inne… A przecież wcale nas miało tu nie być…