Miejscowość zwana „perłą Karpat” (?) to znaczny ośrodek turystyczno-uzdrowiskowy, kreowany na huculską stolicę, odpowiednik naszego Zakopanego.
W międzywojniu Jaremcze było znanym klimatycznym kurortem, sanatoria specjalizowały się tu w leczeniu gruźlicy. Tyle przewodnik. Moje doznania są trochę bardziej brutalne. Główna ulica Jaremczy, wulica Swabody (to nie błąd, po ukraińsku jest „wulica”) to obrzydliwie ruchliwa arteria przelotowa, pełna kopcących ciężarówek i autobusów. Bez maski smogowej nie polecam (nie żartuję!).
Poza tym jest całkiem ciekawie. Byle tylko dało się ominąć szerokim łukiem główną ulicę. Czasem się udaje.
Byle dalej od głównej ulicy
Na przykład bardzo urokliwy cmentarz tuż obok dworca autobusowego. Łatwo zauważyć, bo ulokowany przy doskonale z dworca widocznej cerkwi. Ktoś na Ukrainie powiedział mi, że Polskę rozpoznaje po cmentarzach, zadbanych, rozświetlonych lampkami. U nas – mówił – nikt szczególnie o groby nie dba. Coś w tym musi być. W żadnym mijanym mieście i miasteczku cmentarze raczej nie rzuciły mi się w oczy…
Odchodząc trochę na ubocze cofamy się cywilizacyjnie do innej epoki, ale gdy pojadę dalej będzie jeszcze ciekawiej. Póki co jesteśmy w Jaremczy, choć cofamy się do czasów Związku Radzieckiego…
Największą atrakcją Jaremczy, do której ciągną długie szeregi turystów, jest wodospad na Prucie. Podobno Ruscy wielokrotnie podkładali pod wodospad dynamit, żeby wodospad zniszczyć. Dlaczego? Stalin ich tam wie. Może z ogólnej sowieckiej tendencji do zmiany otoczenia i natury zgodnie z potrzebami gospodarki socjalistycznej?
Fajny spacer, zwłaszcza ze po drodze mijamy imponujący wiadukt kolejowy. W chwili postawienia (niedługo po wojnie) dysponował najdłuższym w Europie łukiem: 65 m. Jeszcze ciekawsze od niego są hardcorowe resztki wiszącej drewnianej kładki przerzuconej przez Prut. Tylko dla desperatów 🙂
Otoczenie wodospadu to pełen wakacyjny jarmark. Park linowy, pamiątki, zaprzęgi konne, przejażdżki na hucułach, skory, suszone grzyby i tysiące pamiątek dla dzieci i starszych. Trzeba szybko uciekać. Pogoda kiepska, pada, chłodno (ponoć całe takie wakacje), czasu jeszcze trochę mam, postanawiam więc zmienić lokalizację na mniej „perłową”, a bardziej lokalno-specyficzną. Podjeżdżam wiec autobusem do najbliższej miejscowości w kierunku Kołomyi, do Delatynu.
Delatyn (Делятин)
O! Tu mi się bardziej podoba. Prawie (?) żadnych turystów. Po prostu piękna pokucka wiocha. Już sam postój taksówek wprowadza nas w ciekawy, prowincjonalny klimat.
Gdy tylko mogę, odchodzę dalej od drogi. Coraz dalej od cywilizacji.
Zgodnie z wyznawaną zasadą “off-the-beaten-track”, szukam jak najmniej używanych uliczek, coraz dalej od głównej osi miasteczka. Co ja mam takiego w sobie, że mnie pcha zawsze dalej, zawsze głębiej, zawsze tam gdzie mniej ludzi i ciemniej między drzewami…? A, już wiem, no przecież: curiositykilledmyshoes 🙂
Nawet nie spodziewałem się do jakiego spektakularnego muzeum techniki użytkowej właśnie wkraczam! Już zapomniałem o Jaremczy i wątpliwym kurorcie. Tutaj jest naprawdę fascynujący świat, dokładnie taki, jakiego szukałem. I ani jednego – oczywiście – turysty.
Chłopaki zauważyli, że ich fotografuję z daleka. Pozdrowiłem ręką, odmachali, mogłem podejść bliżej. Historia była taka, że ten monster nie mógł z błota wyjechać na drogę. Chłopaki więc łopatami wrzucili na pakę wykopane kępy trawy, żeby przysypać grząską, śliską drogę. No i rzeczywiście ostatecznie udało się wyjechać do góry… No to ja też idę do góry…
Wiem, że to mój ostatni prawdziwie wiejski spacer po ukraińskiej prowincji. Jutro jadę w kierunku Lwowa. Dzisiaj więc, póki jeszcze mam trochę czasu pcham się jak najdalej, próbując uchwycić oczami i aparatem jak najwięcej reliktów mijającego czasu.
Jest bardzo wiejsko. Bardzo archaicznie. Bardzo ukraińsko. Bardzo ciekawie….
Jeden z mieszkańców dopytuje, co ja tutaj fotografuję. W głosie brzmi gniewna podejrzliwość. Moją obroną jest uśmiech i przygotowane wytłumaczenie: „Ja z Polski, podróżuje po całej Ukrainie. Ja miastowy, ale kocham wieś i prowincję. Tu jest bardzo ciekawie.” Z reguły taka odpowiedź łamanym rosyjsko-ukraińskim rozbraja przeciwnika. Gospodarz podpowiada z uśmiechem: „O! To musicie sfotografować jeszcze traktor sąsiada, właśnie jedzie”. Co oczywiście czynię z odkrywczą satysfakcją. Ale wiem, że trzeba być albo dyskretnym i uważnym, bo można komuś podpaść i będzie niemiło.
Takie relikty techniki nie są tutaj wielka rzadkością. Każdy pracuje czym może. Nie jestem pewien, czy właściciele zadowoleni są z tego, że fotografuję ich domostwa i maszyny. Czy ich te zdjęcia przypadkiem nie upokarzają? Nie chce ich zawstydzać, wzrokiem, uśmiechem, kiwnięciem głowy staram się przekazać wyrazy szacunku. Moi pragnieniem jest tylko utrwalić ku pamięci ten świat, który bez wątpienia też kiedyś przeminie. Nawet na Ukrainie – choć tu wydaje się ciągle bardzo żywy i codzienny.
Ktoś szuka powrotu do przeszłości? Plenerów do filmu o czasach głębokiego PRL’u? Tutaj znajdzie, niemal na każdym kroku! Sowiecki duch wiecznie żywy…
Wracam do Kołomyi
Stąd droga powinna być prosta, kierunek tylko jeden. Staję przy sklepiku, gdzie jest przystanek. Zaczynam łapać na kciuka. Obok w starym żiguli siedzi taksówkarz. Zagaduje mnie. Skąd, dokąd, dlaczego. Mówi, ze lepiej podjechać parę kilometrów dalej, na „razwiłkę”, stamtąd więcej będzie samochodów, bo tam leci droga z Iwano-Frankowska do Czerniowiec. Wiem, do czego zmierza. Pytam za ile mnie podrzuci. 30 hrywien. 4 zeta. Wsiadam.
Rzeczywiście stąd jest łatwiej. Autostopa łapię po 10 minutach. Przewagą autostopu nad autobusem jest – prócz towarzystwa i możliwości rozmowy z kierowca – jest to, że najczęściej z życzliwości i chęci niesienia pomocy podróżnikowi z zagranicy wysadzają mnie w jakimś potrzebnym, wygodnym albo ciekawym miejscu. Tak jest i tym razem. Kierowca podwozi mnie do samego centrum Kołomyi, dwa kroki od mojego hoteliku 🙂
Dzień kończę w sympatycznej knajpce przy reprezentacyjnej ulicy. Mogę posiedzieć i popracować, zrzucając zdjęcia z aparatu, postując nieco na fejsie i instagramie. Za całą biesiadę (piwo bezalko, sałatkę z parmezanem, pierogi, kawę i gorący jabłecznik na gofrze) zapłaciłem 150 hrywien, czyli jakieś 18 zł!