Powoli acz nieuchronnie
zmierzam w kierunku finału mojej ukraińskiej drogi, choć jeszcze tyle do zobaczenia. Chciałbym zobaczyć Stanisławów (obecnie nazywany Iwano-Frankiwsk), Stryj, Drohobycz (koniecznie!), okolice Lwowa. A czasu coraz mniej, przecież to tylko tygodniowa (co?! naprawdę?!) wyprawa 🙂 W którymś momencie tej podróży odkryłem przyczynę tego, że tak szybko, łatwo i głęboko wniknąłem w Ukrainę. Zapomniałem przełożyć w Kijowie polską SIM-kartę do zapasowego telefonu. Ja nawet zapomniałem o tym, że o tym zapomniałem! Nikt więc mi głowy nie zawracał i uwagi nie odwracał. Ot, cała tajemnica skutecznego odpoczynku. „Wyrzucić” telefon i poddać się strumieniowi czasu, który pociągnie Cię tam, gdzie zawsze jest najciekawiej 🙂
Zatem po ukraińsku wyjeżdżam autobusem na wylotówkę z Kołomyi. Przy okazji spostrzeżenie. Rozkłady jazdy funta kłaków warte (jakie piękne powiedzenie, nota bene). Trzeba pytać kierowców, dyspozytora, albo patrzeć na tabliczki za szybą.
Moja technika polega na tym, żeby na google-mapie znaleźć miejscowość lub wioskę, która jest już poza miastem, dalej od wszelkich obwodnic i skrzyżowań. Nie lubię, gdy mijają mnie dziesiątki samochodów, których kierowcy pokazują, że albo zostają w miejscu, albo zaraz wracają, albo skręcają. Wolę uczciwy kontrakt 🙂 Ale wylotówka z Kołomyi niefajna. Lekkim łukiem z niezbyt głębokiego siodła wychodzi na długą prostą. Zachęca do rozpędzenia samochodu na wyjściu z łuku. A rozpędzonym samochodem kierowcy nie lubią się zatrzymywać, żeby zabrać przydrożnego pasażera, który nie jest długonoga blondynką 🙂 Stoję więc, czasem podchodząc trochę bliżej, a czasem trochę dalej, czarując kierowców najbardziej podróżniczym wyglądem, na jaki mnie stać. Ostatecznie oczywiście udaje mi się, choć tym razem stałem nieco dłużej niż te symboliczne pięć minut.
Stanisławów
Brzmi w moich uszach jak kresowa legenda. Miasto zostało założone w 1662 roku oczywiście przez Andrzeja Potockiego (czy cała kresowa Ukraina to było księstwo Potockich?), który nadał mu nazwę Stanisławów na cześć swego ojca lub pierworodnego syna – obaj na imię mieli Stanisław. W 1962 roku przemianowane zostało na cześć ukraińskiego poety Iwana Franki. Parę jednak osób, z którymi rozmawiałem, nazywało miasto Stanisławowem, nie będzie więc kresowym resentymentem trzymać się tej niedzisiejszej, pięknej, polskiej nazwy.
Pierwsze wrażenia? Zachwycające! Czuć minioną świetność słynnego miasta. Galicyjsko-przedwojenne podobieństwo do Krakowa narzuca mi się zaraz po przyjeździe, po pierwszym kwadransie spaceru. Legenda Kresów…
Najpiękniej jest w regionie starego miasta, wiadomo. Chcę jak najbardziej nasycić oczy architekturą Stanisławowa, bo czas mnie goni, choć nic nie goni. Taki mój odwieczny paradoks podróżniczy 🙂
Ci młodzi Ukraińcy wyglądają na członków jakiego zespołu pieśni i tańca. Chyba po występie (róża!). Śliczna dziewczyna przykuwa moja uwagę, zwłaszcza że jest taka na wskroś ukraińska. Chłopcy niby też, ale jakoś mniej… 🙂
Jest romantycznie, wielkomiejsko, relaksująco. Dziś jest piątek, weekendu początek, choć jeszcze mocno przed południem. Nie przeszkadza to ludziom spędzać przyjemny czas w tych pięknych okolicznościach odrestaurowanych kamienic.
Szukam na mapie tego co można szybko i blisko zobaczyć. Pomnik Mickiewicza! O, fajnie, zobaczymy stanisławowego Adasia!
Będąc tutaj nie sposób uciec od ukraińsko-kresowo-polskich odniesień. Pierwszy raz wyraźnie widzę i czuję, ze jesteśmy z tego samego kraju. Że pięknie by było, gdyby nie te cholerne polityki, interesy i pierdolone wojny! Ludzie, ludzie, ludzie…
Kręcę się po mieście, by uchwycić jak najwięcej atmosfery miasta. Ja wiem, że jestem tylko przelotem, że oszukuję się – ileż można zobaczyć w ciągu tych któtkich 3 godzin… Mimo, że tak na szybko, to czuję się w tym mieście swojsko i przyjemnie. Na pewno pomaga pyszna pogoda. Jeszcze został mi stary targ miejski. W stanie agonalnym, niestety. Stanisławów był miastem w dużej mierze żydowsko-ormiańskim. Na targu te pozostałości żydowskie są wyczuwalne. Trzeba jednak mocno zmrużyć oczy, by wyobrazić sobie to miejsce tętniące onegdaj drobnym handlem.
Ruszam dalej
Myślałem że będę miał więcej dzisiaj czasu i oprócz Stanisławowa i obowiązkowego Drohobycza zaliczę w drodze do Lwowa Stryj. W miarę upływu czasu widzę, że chyba się nie uda. Lepiej jednak ciut dłużej zostać w jednym miejscu, niż na szybko zaliczać kolejny punkty na mapie. Tym razem autostop złapałem bardzo szybko. Super. Do kolekcji z muzeum techniki dopiszę Ladę Niva, czyli małego rosyjskiego terenowca.
Droga straszliwa. Dziury takie że koło można urwać. Kiedyś u nas też były paskudnie dziurawe, ciągle pamiętam, ale to nie to samo. Rozmawiamy o tym z kierowcą, który (nie pierwszy raz to słyszę) bardzo narzeka na „bandyckie państwo”, zazdroszcząc nam w Polsce rozwoju i przynależności do Unii. Myślę sobie, że każdy tzw. “eurosceptyk” powinien zrobić sobie samochodową wycieczkę po Ukrainie…
W połowie drogi zatrzymuje nas korek, spowodowany blokadą drogi. Podziękowałem kierowcy za podwózkę, blokadę przeszedłem pieszo. Okazało się, że to mieszkańcy żądają remontu drogi. Naprawdę się im nie dziwię. Nie wyobrażam sobie, jak można żyć przy takiej ulicy. Najgłębsze dziury zaznaczone zostały wsadzonym głęboko drzewkami! Horror.
Po drugiej stronie miasteczka łapię tych, którym udało się blokadę przejechać, a dziury szczęśliwie ominąć. Takie mam szczęście, że upolowany kierowca jedzie… do Drohobycza. Decyzja zapadła. Omijam Stryj, jadę bezpośrednio do miasta Brunona Schulza, z nadzieją, że zgodnie z planem dotrę jeszcze dzisiaj wieczorem do Lwowa. Jedzie mi się znakomicie. Rozmowa się klei. Umawiamy się z kierowcą, że on do mnie po ukraińsku, a ja mu odpowiadam po rosyjsku. A jak mi słówka brakuje, to pomagam sobie angielskim. Omawiamy wszystkie istotne współczesne tematy: emigracja młodych Ukraińców, Polska w Unii, Ukraina a Rosja, wojna z separatystami – takie wakacyjne pogaduszki na autostopie 🙂 A po drodze mijamy szerokie pola usiane słonecznikiem. Domyślam się, skąd jest ten słonecznikowy olej, który kupujemy u nas w sklepach… Kierowca jakby czytał w moich myślach. Wyrzca mnie na “razwiłce”. Do Drohobycza zostało parę kilometrów, on jedzie dalej. Ja dzięki temu zyskuję szansę, by wkraść się między słoneczniki jak w suchego przestwór oceanu…. A do Drohobycza dojadę jeszcze jedną szybką podwózką. Autostop na Ukrainie to rozkoszna, wakacyjna łatwizna 🙂
Pingback: Ukraina autostopem? Dzień 8: Drohobycz, tak blisko i tak daleko... - swoją drogą
Pingback: Ukraina autostopem? Dzień 9: Lwów. W końcu Lwów... — swoją drogą