Żeby przemierzyć Płw. Malajski na drugą stronę, do Krabi i Phuket mam umówiony transport (Leszek z ArtThai) i szeroko otwarte oczy. Wyjątkowo nie sam planowałem trasę, wiem tylko, że Leszek ma mi pokazać “the best of” tego regionu, że po drodze czeka mnie park narodowy Khao Sok i jezioro Cheow Lan (Ratchaprapha). Tymczasem poranny prom z Koh Samui linii Raja to wielki zardzewiały kloc – zero tropikalnej magii.
Ludzi mało, jest wczesne rano, zbiera się na deszcz nad Samui. Pogoda idealna żeby wyjechać.
W porcie w Don Sak czeka na mnie Leszek, znana postać wśród odwiedzających region Krabi, i tajska młoda przewodniczka o imieniu bodajże Gun, ale może trzeba byłoby je zapisać inaczej. Nota bene Tajowie na codzień używają skrótów – nickname’ów. Tajskie imiona są długie, skomplikowane, dla Europejczyków nie-do-powtórzenia. Stąd idea nicków. Mogą być urocze, zaskakujące, pospolite. Np. Gift. Albo Gun.
Cheow Lan
Leszek robi mi objazdowe creme-de-la-creme regionu. A więc na początek wielkie jezioro, powstałe po zbudowaniu w latach 70-tych tamy Ratchaprapha: Cheow Lan, Chiao Lan, Chieow Laan, Choew Larn, Ratchaprapha – nazw bez liku, a jezioro wielkie i zapierające dech w piersiach! Powiedzieć, że zachwycające, to jakby nic nie powiedzieć.
Jak wśród stu trzydziestu zdjęć, które tu natrzaskałem wybrać tych parę, które warto pokazać?
Niestety pogoda nie rozpieszcza. Chmury i przelotny deszcz odbierają głębi obrazom. A może dodają jakiejś mistycznej treści?
Przy okazji przedstawiam Leszka…
i Gun.
A tego pana to chyba niektórzy kojarzą…
I ruszamy w jazdę po lazurowej,ciepłej wodzi sztucznego acz zjawiskowo pięknego jeziora.
Otaczają nas niemal idealnie pionowe ściany wpadające w wodę (jakim cudem drzewa i krzewy chwytają się podłoża by rosnąć wzwyż?)…
i bramy otwierające się na niezliczone zatoczki, fiordy i przesmyki. Nie można wyjść z podziwu nad pięknem natury!
Kto nie dość zachwycony i potrzebuje więcej czasu, może zamieszkać sobie w chatce na wodzie. Rezerwować w sezonie trzeba z dużym wyprzedzeniem
Wygody dokładnie tyle, ile trzeba. Materac, pościel, ręcznik. Wody w pokoikach-domkach nie ma, nie wiedzieć czemu! Najważniejsze, że można przycumować kajak, potrzebny do głębszych eksploracji jeziora.
A my tu tylko na małą rybkę wpadliśmy i powoli wracamy na ląd, przez chwilę słońce przedziera się przez chmury, otwierając zupełnie nowe pejzaże, które wychodzą pięknie nawet w pospiesznie uruchomionym obiektywie i-phona… Myślę, że w pisanym przeze mnie “przewodniku – tajopedii” znajdzie się pod kategorią MUST SEE!
W nieodłącznym stanie nienasycenia zostawiamy jezioro za plecami. Jedziemy dalej…
Khao Sok
Khao Sok to park narodowy, utworzony w obrębie najstarszego ekosystemu leśnego na Ziemi! Pradżungla, sięgająca przed jakimiś 50 milionami lat obecnych terenów Australii, tylko tutaj pozostała w stanie nienaruszonym. Ale dopada nas zmierzch i deszcz. Z zapuszczaniem się w puszczę nici 🙁 Pozostaje nam tylko niezwykle urokliwa noc w domkach na drzewach…
i odrobina tropikalnej przyrody, która nawet w tak małej dawce zachwyca środkowoeuropejczyka…
Droga z Khao Sok pozwoliła w ciągu paru godzin zmienić wybrzeże zatoki tajlandzkiej na wybrzeże morza andamańskiego – i mimo, że na mapie wygląda to na wąski pasek lądu ciągnący się na południe w kierunku Malezji i Singapuru, to w rzeczy samej rozdziela bardzo różne krainy.
Wschodnie wybrzeże półwyspu malajskiego to “klasyczne” tropiki: palmy kokosowe, chatki kryte słomą palmową, wyspy, zatoki, piasek… Tymczasem wybrzeże zachodnie to raczej lasy i słynne na cały świat (przynajmniej z licznych fotografii), tak charakterystyczne strome zgrupowane albo pojedyncze skały obrośnięty na stokach i na wierzchu gęstą zieleniną.
Skały te to mogoty – czyli oblane wulkanicznym granitem prehistoryczne rafy koralowe. Tam gdzie granit nie zalał rafy, tam woda i powietrze skruszyły i wypłukały wapień, pozostawiając bardzo tu liczne groty i jaskinie. A tam gdzie lawa nie dotarła, tam nic nie zostało z rafy, stąd te pojedyncze strzelające w niebo imponujące “pałki”.
Ale zanim dojechałem z Leszkiem i Kan (lub Gun) nad morze do Ao Nang, trzeba było przejechać wąski pasek lądu. Okolica zaiste przecudnej urody!
Te budynki tonące w palmach to… szkoła 🙂 Droga do prowincji Krabi i konkretnie do Ao Nang jest bardzo widokowa i atrakcyjna, azaliż chmury i deszcz nie pozwoliły nam wszystkiego zakosztować. Lizanie lodów przez szybę nie zawsze przynosi wielką satysfakcję 🙂
Jeśli gdzieś trekking na słoniach – to tylko niedaleko Khao Sok, Leszek wskaże miejsce w razie czego 🙂 Po pierwsze tu się naprawdę dba o słonie, po pracy idą “do siebie” w dżunglę na swobodny odpoczynek (bez łancuchów!).
Po drugie sam trekking tu jest wyjątkowo ciekawy i różnorodny: strumień, dżungla, górki. Nie wiem, nie byłem, ale wierzę na słowo… A po drodze trzeba zatankować (i znowu uchwycić ten szczególny lokalny koloryt)…
I wielka, charakterystyczna świątynia na wzgórzu z wielkim Buddą i księżniczką… Będę prosił Leszka o pomoc i uzupełnienie informacji, bo przewodniki milczą, a szkoda 🙂
I wyjątkowy, płaski dzwon, z którego wydobyć można intensywny wibrujący ton, odpowiednio pocierając dłońmi po jego “grzybku”. Mały trening od mnicha i dźwięk wibruje w uszach!
Kolejny wat o tyle ciekawy, że centralna budowla umieszczona jest na łodzi, otoczonej fosą. To rzecz jasna tajska cepeliada, ale warta zobaczenia.
I nawet, jak na życzenie, przejaśniło się (na chwilę, ale i chwila cieszy). Już prawie zapomniałem, jak wygląda błękitne niebo!
Atrakcja dla odważnych nurków. W tym bajorku, stawiku, w lewym dolnym rogu znajduje się w dnie rozwarcie, taka skalna pardon… sadzawka, otwierająca podwodny ciąg grot o głębokości… 250 metrów! Byli śmiałkowie, którzy nurkowali, ale bodajże tylko jedna, francuska ekspedycja dotarła do samego dna (które ponoć wcale nie jest dnem ostatecznym!). Wypływa się dwadzieścia metrów dalej, za tymi drzewami w głębi zdjęcia, w podobnej wielkości bajorku.
Dzień kończę niestety sam w ekskluzywnym hotelu… i ja nie rozumiem ludzi, którzy przyjeżdżają do takiego hotelu na dłużej…
Proszę mi wierzyć – to nie mój świat. Jestem tu służbowo – i nie ma w tym stwierdzeniu żadnej kpiny ani sarkazmu. Realizuję plan wizytacji hoteli nakreślony przez Janusza z Bangkoku. Kompletne odludzie (do najbliższych domów i sklepu 7eleven – 7 kilometrów!), luksus oczywiście tak i oko cieszy, ale w gruncie po co? Słońce, palmy, piasek, basen i restaurację można mieć nawet w Bułgarii. Jedyny z gości hotelowych, Niemiec, który zawitał tu w tym niskim, pustym sezonie, zagadał do mnie i okazało się, że już szósty raz (!) przyjeżdża z rodziną do Krabi i nigdy nawet nie był w innym regionie Tajlandii… Hmm…
Ao Nang / Railey
Potocznie mówi się Krabi, ale w gruncie rzeczy większość myśli o Ao Nang, czyli najważniejszej plaży przy wybrzeżu Andamańskim w prowincji Krabi (samo miasto Krabi nie jest szczególną atrakcją turystyczną). Niestety już od Koh Samui poznaję uroki pory deszczowej, więc urodę wybrzeża bardziej sobie wyobrażam niż doświadczam nerwem wzrokowym…
Najbardziej charakterystycznym elementem krajobrazu są mogoty – czyli oblane wulkanicznym granitem prehistoryczne rafy koralowe. Tam gdzie granit nie zalał rafy, tam woda i powietrze skruszyły i wypłukały wapień, pozostawiając bardzo tu liczne groty i jaskinie. A tam gdzie lawa nie dotarła, tam nic nie zostało z rafy, stąd te pojedyncze strzelające w niebo imponujące “pałki”. Mogoty są niewątpliwie wyjątkowo fotogeniczne…
Chciałoby się złapać jedną w kadrze i zrobić zdjęcie życia 🙂 Ale chyba wszystkie skały zostały już obfotografowane ze wszystkich stron przez lepszych ode mnie – i to w piękniejszych okolicznościach przyrody – więc nie będę się silił. Powiem tylko mocno podekscytowany: wybrzeże andamańskie to jedno ze wspanialszych miejsc, jakie widziałem na świecie! Chciałbym tu przyjechać jeszcze raz, gdy będzie niebo błękitne… Ale wtedy nie spotkałbym tego strażnika plaży, for sure…
Zastanawiamy się z Leszkiem, co mógłbym dziś zrobić w Krabi. Biorąc pod uwagę pogodę, jedyną rozsądną propozycją była łódź na plażę Railey (Rail Leh). Co z tego, że pochmurnie… Tam po prostu trzeba popłynąć! Więc płynę, a po drodze łódź podpływa na odseparowaną małą plażę z bungalowami. Mekka skałkowców?
Patrząc na wspinających się na skałę odkrywam, że to ta sama, która mam na zdjęciu na desktopie mojego laptopa. Z jednej strony dopieszczam się i myślę: a wiec tu jestem! Z drugiej strony, dla kontry, pojawia się przekorne pytanie: no i co z tego?
No nic z tego. Jest po prostu pięknie 🙂
Na plażę można dotrzeć wyłącznie łodzią. Szybkie, hałaśliwe, fotogeniczne.
Łodzie przybijają do plaży zachodniej, uznawanej za jeden z cudów świata! Są tu ulokowane pensjonaty, restauracje, mały bazarek. Mniej więcej pośrodku wytyczono wąski deptak, który prowadzi w głąb cyplu. Ponoć “gdzie tam dalej” ukrywa się jeszcze piękniejsza plaża Phra Nang. Ku mojej rozkoszy, przez gęste chmury przedziera się trochę słońca. Taka nagroda. Przebicie się na drugą stronę wąskiego lądu daje sposobność, by znowu – jak to w Tajlandii – zobaczyć w jednym momencie spotyka się obok siebie luksus kurortu i trochę normalnego życia.
I podejrzeć miłe panie w czasie partyjki lokalnego pokerka, które – co mnie już tu nie zaskakuje – nie mają nic przeciwko temu, żeby je uwiecznić na zdjęciu 🙂
I dziadek klozetowy. Gatunek rzadki, nie tyle dlatego, że to mężczyzna, ale i dlatego, że w większości wypadków toalety są w Tajlandii bezpłatne.
Najpierw dociera się do plaży wschodniej. To mniej urokliwa plaża, za to na pewno bardziej rozrywkowa. W szczycie sezonu, wzorem Ko Pha Ngan Railey Wschodnia staje się sceną głośnych imprez na wolnym powietrzu. Można tu dotrzeć taksówkami morskimi z Krabi i Ao Nam Mao. Żeby dotrzeć do Phra Nang trzeba jeszcze przejść jakieś 15 min wąską ścieżką wzdłuż klifu. Wreszcie jestem. Tak, potwierdzam: jest pięknie. Jest absolutnie pięknie! MUST SEE. Niby tylko woda, piasek, skały i niebo. Ale chyba jednak szczególna kombinacja tych składników… Ogrom skał jest naprawdę przytłaczający i zapierający dech w piersiach.
Żadne zdjęcie nie odda całości. To zawsze tylko wycinek. Potrzeba trochę czasu, żeby z ogólnego zachwytu przejść do kontemplacji szczegółu…
A w głębi plaży, w skałach ukryta niespodzianka:
Sanktuarium penisa w Princess Cave (Phra Nang). Legenda opowiada o księżniczce, która zginęła podczas rejsu na morzu i jej duchu, który zamieszkał w jaskini. Miejscowi rybacy zaczęli składać tam wotywne penisy, za co duch księżniczki odwdzięczał się im przysługami.
Doznaje się uwznioślającej jedności z pięknem przyrody. Z geniuszem natury. Jestem i widzę, czuję się częścią tej przyrody. I zdumiewa myśl, że te skały, te plaży to twory “żywe”, zmieniające się w tempie dla nas niezauważalnym…
Railey jest bardzo popularne przez skałkowiczów.
Rzeczywiście, jak się zadrze głowę do góry, aż się chce wspiąć… Niektórzy nie tylko chcą, tylko się wspinają. Ja chyba niechętnie 🙂 Wracam na przystań. A po drodze trafiam na rodzinę małp. Makaki?
Ciekawe, bardzo ciekawe, co one myślą, gdy nas widzą…
Niezależnie od tego, wygląda, że sobie nawzajem nie przeszkadzamy w codziennym życiu… I niech tak zostanie…
Wracam na plażę zachodnią, by przekonać się, że nie było dobrym pomysłem kupno biletu z Ao Nang w jedną stronę! Odradzam! Okazuje się, że łodzie odpływają pełne pasażerów z wykupionymi biletami powrotnymi, którzy wysypują się z barów albo pensjonatów. Nie ma miejsca. Nie ma miejsca – słyszę. Jestem jeden jedyny bez biletu. Mam dwie opcje: wykupić całą łódź lub poczekać, aż się zbierze trochę klientów. Oczywiście wybieram to drugie, ale trochę musiałem poczekać…