TRZECIA WIELKA WYPRAWA: RAJ POŁUDNIA
Na to czekałem! Ekscytacja sięga zenitu! Dwutygodniowa wyprawa na południowe wyspy. Wyprawa na niebiańskie plaże! Do samego serca tropików 🙂 Bilet łączony na luksusowy autobus i prom kupuje się w biurze podróży “Lomprayah High Speed Catamaran” na końcu ulicy Rambuttri. Bardzo dobra ok. 1000 baht za trasę Bangkok – Koh Tao.
Moja wielka “trzecia tajlandzka” rozpoczęła się… deszczowym oczekiwaniem na autobus. Odjazd planowany – 20.00, autobus podstawiony: 21.40, autobus rusza: 22.20. I nikt się nie denerwuje, i nikt nie irytuje, i jest ok, wiadomo, że to nie z kaprysu, tylko jakichś poważniejszych powodów… Jakich? Nie wiem i się nigdy nie dowiem, i nie ważne 🙂 Ale widać wielką różnicę mentalności… w tym wypadku na naszą niekorzyść. Obiecuję po powrocie się mniej irytować i niecierpliwić 🙂
Do podróży autobusowej trzeba się przygotować. Pierwsza rada, którą usłyszałem w Bangkoku: kosztowne drobiazgi, kamery, laptopy, portfele itp raczej trzymać ze sobą na pokładzie. Do luku tylko bagaż z odzieżą. Krążą wieści, że zdarza się, że do luku bagażowego ładuje się nie tylko bagaż, a także pazerni na cudze precjoza “niewidzialni podróżnicy”. Druga sprawa: koniecznie trzeba wziąć ze sobą coś ciepłego do okrycia. Regułą jest, że w tajskich luksusowych autokarach klimatyzacja pracuje na najwyższych obrotach. Jest “entuzjastycznie skuteczna”! Mówiąc dosłownie: można zamarznąć w nocy.
Mimo opóźnionego startu do przystani promowej w Chumphon i tak dojechaliśmy o czasie, czyli 1,5 godziny przed odpłynięciem promu na Koh Tao.
I tak było przyjemnie przywitać świt na plaży. W końcu prom się obudził i zaprosił nas na pokład.
Trip zajmuje 1,5 godziny. To jednak spory kawałek od stałego lądu. Ale po drodze można się z wielką przyjemnością napatrzeć na mijane urokliwe wysepki.
Szczególnie Nangyuan robi oszałamiające wrażenie. Układ trzech wysepek połączonych piaszczystą łachą – piszą, że to jedna z Top 10 najpiękniejszych wysp na świecie. Chyba wierzę! Na pewno będę tu chciał zrobić sobie wycieczkę.
Nie chcę zanudzać pięknymi widoczkami, ale de facto nic prócz pięknych widoczków tu nie ma 🙂 Zdjęcia tego nie oddadzą, na pewno wiecie…
Wreszcie dobijamy.
Koh Tao
Ko (lub Koh) Tao. Wyspa żółwia. Jest wcześnie rano. Ludzie i łodzie jeszcze śpią.
Miło było zorientować się, że mój hotel przysłał po mnie pickupa, byłby kłopot z dotarciem na miejsce. Oczywiście teraz już jestem mądry i rozumiem, że hotele ZAWSZE wysyłają po swoich gości taksówki. Good to know. Mój hotel, czyli Ko Tao Resort zlokalizowany jest na południu wyspy, w zatoce Ao Chalok Ban Kao. Szybkie rozrzucenie swoich rzeczy w pokoju na wysokim wzgórzu z ładnym widokiem i spacer na przyhotelową plażę…
Wygląda, jak to mówią w lengłydżu “amazing”, ale kąpać się nie da. Na początku woda wręcz gorąca, płytka, a trochę dalej od brzegu dno robi się mulasto-rafowe, czyli albo nieprzyjemny muł, albo ostre skałki. Uciekam więc na basen hotelowy, dwa schodki od plaży, który okazał się jednak moją zgubą…
Ponieważ w autobusie oglądałem sobie zrzucony na komputer “Dom Zły” (fajny film na tropikalne wakacje, nieprawdaż?), spałem niewygodnie może 2-3 godziny, toteż po dotarciu na gorącą wyspę zmogło mnie rajskie zmęczenie i się zdrzemnąłem. Wyciągnięty na leżaku, przy basenie, NA SŁOŃCU!!! Obudziłem się po godzinie poparzony i to w bardzo niewygodnych miejscach, bowiem zasnąłem z ręką podłożoną pod głowę, czyli odsłoniętą pachą. I tam właśnie doznałem najsilniejszego poparzenia. Do tego policzek i ucho. Tragedia. Z góry zdradzę wam patent na oparzenie słoneczne pod pachą: zasypka dla niemowląt. Można kupić w każdym 7Eleven i sypać co chwilę. Anyway, trochę później poszedłem sobie piechotką do wioski. Baaardzo przyjemny spacerek. Na Ko Tao jest w zasadzie jedna betonowa droga nie najlepszej jakości i parę również betonowych, a dalej po prostu ziemistych odnóg.
Łukasz w Bangkoku powiedział, że nie lubi Ko Changu, bo jest za mało tropikalny. Ko Tao na pewno jest wyspą tropikalną. Lubimy bardzo takie klimaty 🙂
Największa plaża na Ko Tao, Sairee Beach, świeci pustkami. A to bardzo przyjemne miejsce. Są skałki, fajna woda, dużo piasku, knajpki z happy hours…
Powoli wracam do hotelu. Czuję już, że mnie skóra pali już nie tylko w oparzonych miejscach. A po drodze (gdy się idzie piechotą, a cudownie jest iść piechotą po wyspie żółwia) można znowu (jak na Ko Chang) wypatrzyć jakieś przybytki freaków.
Takiego lokalu nie wolno minąć bez wejścia…
W środku Bob Marley i stara angielska hippisówka, która od roku mieszka na stałe na wyspie i prowadzi przybytek szczęśliwych ludzi. Puściutko, jestem sam z buteleczką piwa. Na Ko Pha Nghan dziś Full Moon Party, ludzie popłynęli poszaleć na plaży.
A ja jutro pod wodę. Pierwszy raz w życiu. Już się boję, ale kiedyś trzeba spróbować 🙂 Czytałem, że Ko Tao to jeśli nie najlepsze, to na pewno jedno z najlepszych miejsc na nurkowanie. Więc jeśli nie tu, to gdzie? Jeśli nie teraz, to kiedy?
Jeszcze dwa dni temu w gruncie rzeczy nie miałem pojęcia, co to snorkeling. Dziś wiem, że to jedna z największych przyjemności, jakie można sobie zaserwować nad morzem!
Ale po kolei. Pick up zbiera nas spod hoteli, podpisujemy listę obecności, pobieramy sprzęt (ja swego własnego nie mam, wolałem pierw sprawdzić). Pakujemy się łódź.
Jak widać również w towarzystwie bardzo młodych Włochów (spośród których najmłodszy źle będzie wycieczkę wspominał, bo mu się drzazga głęboko wbiła i tata musiał na żywca ją wygrzebywać). No i popłynęliśmy sobie. A ja ciągle w gruncie rzeczy nie wiem, co mnie czeka. Jestem dobrej myśli (bo inaczej do cholery by mnie tam nie było), aczkolwiek podskórnie przeczuwam jakąś straszliwą walkę o przeżycie, którą będę musiał z samym sobą stoczyć…
No i wreszcie zatrzymujemy się w Zatoce – nomen omen – Rekina, proszę pakować się do wody! Teraz parę słów wprowadzenia: patrząc na grupę i na jednak dość głęboką wodę, dochodzę do wniosku, że twardziela zgrywać nie będę i bez kapoka nie pójdę w otchłań. Nieśmiało proszę instruktora. Żaden problem, już po chwili jestem w kamizelce, masce i z rurką w buzi. Wskakuję do wody i zaczyna się najlepsze…
TONĘ! UMIERAM! RATUNKU! To nie tak miało być! Woda wlewa się mi do okularu, serce szaleje, zasysam nerwowo powietrze jak na krześle elektrycznym… A miało być tak pięknie… Czy ja zawsze muszę mieć takiego pecha? Kto nie próbował, nie wie, jak ciężko przemóc strach (instynktowny, atawistyczny, powiedziałbym gatunkowy) i zacząć oddychać pełną piersią trzymając głowę pod wodą. Dwadzieścia minut walki o przeżycie! Co to za pieprzona atrakcja dla mnie! Na szczęście (dla mnie) rekinów dzisiaj nie było, więc szybko wyłazimy z wody i płyniemy dalej…
Kolejna piękna zatoczka, znowu do wody – czy ja naprawdę tego pragnę? Tłumaczę instruktorowi, że mi maska przecieka, dostaję inną, przy okazji uczę się czyszczenia okularów (ci co znają temat, wiedzą, he he he). No i drugi raz włażę do wody z pikawą serca szalejącego na zapas ze strachu, ale o dziwo maska nie przecieka, powoli uspokajam serducho, przekonuję się, że jednak (naturze wbrew) można oddychać pod wodą i nagle odkrywam, o co w tym wszystkim chodzi…
Ja sam zdjęć podwodnych nie robiłem, ale dla ogólnego wrażenia muszę wkleić z dwie “kradzione” foty, żeby oddać zachwyt, jakiego doświadczyłem tam w wodzie wokół Ko Tao. Jest jakby człowiek wlazł do wielkiego akwarium, gdzie otaczają go dziesiątki przeróżnych, kolorowych, fantazyjnych ryb, robiących sobie z twojego towarzystwa absolutnie nic… A ja w kolejnej zatoczce odkrywam, że oddycham pod wodą już nie myśląc o oddychaniu. Że na luzie też można. Serducho trzyma się spokojnie, tylko linki kapoka wrzynają się nie tam gdzie trzeba 🙂
Okazuje się, że to też doskonały spot nurkowy, “ogród japoński”. Dlaczego ogród? Bo wpływasz w rafę koralową dosłownie na wyciągnięcie ręki, przed samym nosem masz przeróżne, fantazyjne kolory, kształty, rybki, ukwiały, jakieś formy życia niebywałe, gdzie nie odwrócisz maski coś nowego, jeszcze bardziej zachwycającego i zaskakującego. Ach! Chcę znowu!
Nang Yuan jest prywatną własnością pewnego oczywiście bogatego Taja. I każdy musi mu wpłacić 100 bahtów za postawienie nogi na jego lądzie. Instruktor przelicza: ile łodzi i ilu ludzi przypływa to CODZIENNIE. Żyła złota. To jest pomysł na biznes 🙂
Wielką przyjemność (oprócz nurkowania) daje wejście na wierzchołek jednej z wysepek, dla wyjątkowej urody panoramy. Tyle że na czubku wysepki słońce pali tak, jakby człowiek wlazł do środka piekarnika z termoobiegiem. Nie przesadzam – nigdy w życiu nie czułem tak palącego słońca na sobie! Wytrzymałem pięć minut, tylko żeby zrobić zdjęcia i przez chwilę popatrzeć, ale nie dało się nic więcej, tam można się było spalić na amen! Schodząc, a raczej zbiegając jak poparzony, ostrzegłem kobietę wspinająca się do góry, że bez nakrycia głowy niech nawet nie próbuje!
Jak tylko udało mi się zejść z tej góry piekielnej, szybko naciągnąłem maskę i wskoczyłem do wody, żeby jakoś zmyć z siebie ten żar… I tak sobie płynę, niedaleko brzegu wielu atrakcji nie było, ale jakaś ławica kolorowych rybek też się napatoczyła. A ja sobie nagle uświadomiłem, że nie mam na sobie kapoka 🙂 Zupełnie spokojnie sprawdziłem, że płynę w wodzie głębszej niż 2 metry i nic się nie dzieje.
I w taki oto sposób na sam koniec odkryłem, że jak się trzyma łeb pod wodą, to woda sama niesie. Ech, ile to rzeczy jeszcze człowiek w życiu odkryje (co pewnie inni już dawno odkryli, ale się nie chwalili…)?
Reasumując: Koh Tao? Oj tak! Zdecydowanie polecam na 2-3 dni dla cudownego tropikalnego relaksu, fantastycznej okazji do snorkelingu (dla początkujących) i głębszego nurkowania (dla zaawansowanych są tutaj ponoć znakomite spoty) i tej atmosfery małej niezadeptanej wysepki (jakże różnej od słynnej Koh Samui na przykład)…
Koh Phangan (KPN)
Albo Koh (lub Ko) Pha Ngan, albo Koh Phangan, albo KPN, Dowolność transkrypcji jest uzasadniona, albowiem język tajski (pisany i mówiony) jest nieprzekładalny na angielski – ani na żaden inny, wszystkie angielskie nazwy są w gruncie rzeczy przepisane ze słuchu 🙂 O tajskim języku jeszcze wspomnę w osobnym poście.
Dziś miało być tak: pobudka: 7.45, śniadanie: 8.00, pakowanie: 8.30-9.15, check out: 9.20, taksówka na przystań: 9.30, prom: 10.00
Było tak: pobudka: 9.39!!!, w recepcji na gwałt ściągnięta taksówka na skuterze: 9.52!!!, przyjazd na prom: 9.58,!!! prom: 10.30 🙂 Można zdążyć? Zawsze! Nie wiem, jak mi się udało niczego nie zostawić w hotelu! Ale pozostało poczucie zaspania i zdegustowania samym sobą, niestety 🙁
Koh Pha Ngan w przeciwieństwie do Koh Tao to spora wyspa, przywitanie nie wygląda zachęcająco, przystań od strony morza nie robi atrakcyjnego wrażenia. Więc od razu gnam do Dolphin – bungalowów, które mam koniecznie odwiedzić, bo są prowadzone przez angielsko-tajskie małżeństwo, z którym współpracuje na miejscu siostra mojej znajomej z Anglii, która mieszka i pracuje w Hiszpanii… Proste, prawda?
Z przystani biorę taxi-skuter. Nie umówiłem się dobrze. To znaczy nie postawiłem twardych, jednoznacznych warunków, a charakterystyczne że taksówkarz swoja cenę rzucił jakby mimochodem, półgębkiem, licząc – słusznie – że nie dosłyszę i będzie moja strata. Za przejazd z Thong Sala Pier, gdzie docierają promy z Koh Tao (po mniej więcej 1,5 godziny pysznej morskiej trasy) na drugą stronę wyspy do zatoki Thong Nai Pan Yai, taksówkarz zażądał 400 bahtów! A gdy zacząłem się z nim targować, usiadł na trawie i się… obraził. Musiałem zapłacić, zwłaszcza, że ta przejażdżka przez interior wyspy była całkiem dużą atrakcją 🙂
Nieważne. Dolphin Bungalows rzeczywiście sympatyczne… tyle że zajęte do ostatniego miejsca 🙁 Nawet w niskim sezonie, bo to przecież lipiec…
I zatoka obok bardzo urokliwa…
…i plaża niczego sobie!
Naprawdę bardzo żałowałem, że nie było dla mnie żadnego wolnego miejsca (bungalow od 400 bahtów za noc to niewygórowana cena za takie okoliczności przyrody), nawet “po znajomości”.
Trochę się wewnętrznie zżymam, bo miejsca nie ma (a miało być), a za skuter i tak musiałem zapłacić te odżałowane 400 bahtów. Kim trochę mnie pociesza, bo mówi, że tutaj dowożą nawet za 800 bahtów. Hura! Czuję się, jakby mi ktoś oddał cztery stówki 🙂 Kim to żona Taja, właścicielka Dolphina i tego sympatycznego sklepu z fajnymi rzeczami ze świata, naprawdę fajne rzeczy do kupienia!
Kupuję prezent dla Eli…
Ściskam się wylewnie, po angielsku, z Kim i tym razem już zamówionym pickupem jadę z powrotem do miasteczka, do Thongsala, skąd kolejnym pickupem na plażę Haad Salat, gdzie za namową Rysia Zahradnika odnajduję idealne na moje potrzeby (czyli skromne, z wiatrakiem, prysznicem, łóżkiem, stolikiem i niczym więcej) bungalowy My Way (http://mywaybungalows.resort.phanganbungalows.com/).
W sumie dzisiejszy dzień to nie był “my way”. Nie tryskam satysfakcją. Ale… wszystko trzeba przyjąć ze stoickim, pardon, tajskim spokojem 🙂 A jutro zobaczymy…
Jest taki stan psychiczny człowieka, że masz wrażenie, że wszystko jest jakieś takie byle jakie, nieważne, nieciekawe, niepotrzebne… Po jakimś czasie okazuje się, że to tylko tymczasowy stan twojego umysłu. Miałem (wczoraj) wrażenie, że dzień na KPN był byle jaki, że nic się nie stało, że niczego nowego…, że może mnie tam w ogóle nie musiało być…
…ale przeglądając teraz zdjęcia odkryłem tyle ciekawych miejsc, które byłem wczoraj zobaczyłem/zwiedziłem… Więc jednak było warto? Czasem jedno zdjęcie, jedno spostrzeżenie mówi Ci – warto było, dla tej jednej chwili… Trzeba się tylko nauczyć rozpoznawać te chwile, te stany, te emocje od razu, tam, na miejscu. Pieścić je w oczach, sycić ducha, nie zostawiać na później, bo później będą nowe fascynujące miejsca i niezapomniane zachwyty…
A tutaj? A teraz? Spójrzcie na kolor morza, na granicę rafy koralowej tak wyraźnie zaznaczonej, na tę stromiznę… By the way, czy ja mówiłem, że na Ko Chang są strome drogi? Ha, ha, ha… Jeśli ktoś kocha stromo, zapraszam na Ko Phangan 🙂 Nie na dwójce, na jedynce trzeba! Kocham to 🙂
Czy wspominałem już o przyjaznych tajskich pieskach? Tutaj spotkałem takiego, co mi nie pozwolił robić zdjęć, bo postanowił w tym samym czasie wylizać mi ucho i wymerdać ogonem buzię! Przesympatyczna mordeczka!
Jadąc wieczorem do miasteczka Thongsala, które można nazwać dumnie stolicą wyspy, zamachał na mnie młody Niemiec (w moim wieku prawie każdy już jest młody, ten miał co najmniej trzydzieści), kompletnie narąbany, prosząc o podwózkę. Jasne, wskakuj! Z psem 🙂 Dużym psem :)) Który trochę bał się mojego gruchota, który kiedyś w latach świetności nazywał się jeep, więc trzeba go było za pupę podnosić :))) Pytam, czy przyjechał z tym “pieskiem” do Tajlandii? Skądże! “Po prostu polubił mnie” – he said. (Niemca? Well, well…) – I zaczął za mną cały czas łazić. No to jesteśmy razem. – Gdzie podrzucić? – Cholera, nie wiem. Może na Had Yao (nota bene przepiękna zatoczka, w każdym razie za dnia)…
…ale nie znam drogi. Ja też nie 🙂 No to zawiozłem Niemiaszkę z psiuńciem do rzeczonego (jedynego na wyspie) miasteczka. Przynajmniej się pijany po ciemku poboczem nie włóczył 🙂
Ko Pha Ngan powinien się (po powierzchownym zapoznaniu się przewodnikowym) kojarzyć wszystkim z Full Moon Party (a może lepiej Fool Moon Party?). To akurat nie ta noc, była 2 dni (noce) temu, gdy akurat gościłem na opustoszałej Ko Tao. Ale pojechałem przynajmniej zobaczyć i uwiecznić słynne miejsce słynnych plażowych upojnych imprez. No nie wiem, nie wiem, wszędzie pusto i mikro. Czy ja dobrze trafiłem? Wedle mapy – tak. Wedle wyobrażeń – absolutnie nie. Bo jeśli narożniki największej tropikalnej imprezy plażowej świata wyglądają tak…
…albo tak, to trochę zabawnie jest 🙂
Natomiast dla takiej rabatki, skwerka, krawężnika warto było wjechać na jedynce pod górkę 🙂
Są dowody rzeczowe, że ludzie umieją się bawić i recykling nie jest im obcy, nawet po imprezie.
Ok, nie byłbym sobą, gdybym nie zboczył z głównej drogi. Wszak droga wije się nieśmiało wokół wyspy, a pośrodku to po prostu tropikalna dżungla! I fajnie, i pięknie, i inaczej 🙂
Bo dzięki temu, można znowu odkryć jakieś kosmiczne miejsca, gdzie wodospad zasilany jest z rury, a imprezy organizuje się “in weekends only”!
I już powoli kończąc ten – wydawało mi się nieudany dzień – krótka wyprawa nad zatokę Mae (Ao Mae Haad), która łączy się bezpośrednio z malutką wyspą Koh Ma.
Nie wiem, czy w Księdze Rekordów znajduje się pozycja najwęższa, albo lepiej: najcieńsza cieśnina świata, ale ta “cieśnina” oddzielająca Koh Pha Ngan od Koh Ma miałaby szansę 🙂
Żeby nie było tylko różowo (to znaczy zielono, bo tu różowego koloru jakoś nie widzę wokół), to proszę jaki obrazek z plaży! Można powiedzieć, cytując klasyka, człowiek człowiekowi zgotował ten urlop… Cholera, trzeba uważać, odtrzaskane denko butelki w wodzie to wcale nie rzadkość, widziałem! Ale żeby… świetlówka?!!!
Z drugiej strony, spacer po plaży to też okazja, by zobaczyć korzenie palmy kokosowej, wyrzuconej na brzeg. Zaiste, widok niecodzienny.
Kończę ten “okropnie nieudany” dzień w tropikach. Nie sądziłem zawczasu, że samotność będzie dominującym uczuciem, odbierającym bardzo wiele przyjemności z podróży. Ale to też jest jakiś temat, jakieś doświadczenie.
Koh Samui
Koh Samui, trzecia wyspa w kolejce wysp południowo-wschodniego wybrzeża. Myślałem, że o wyspach wiem już (prawie) wszystko, okazuje się, że nie wiem jeszcze (prawie) niczego. Dopiero się uczę. Każda ma swoja specyfikę, swojego idealnego turystę, swojego ducha. I bardzo dobrze. To właśnie sprawia, że Tajlandia jest tak cudownym miejscem do podróżowania. Dzięki temu łatwiej wybrać i się nie pomylić w wyborze.
Ale po kolei. Rano na przystani w Thongsala całkiem spore tłumy czekające na prom. Gdy speedboat z Ko Tao już zaparkuje, na pokładzie widać całkiem tłumy przede wszystkim młodzieży studenckiej i poststudenckiej. Najwięcej Niemców i Amerykanów. A gdy my się załadowaliśmy, to miejsca na łódce wolnego trudno było znaleźć.
No i znamienne, że gdy stateczek przycumował przy brzegu Samui, niewiele z tej młodzieży wysiadło. Reszta popłynęła dalej. Do Surat Thani, na stały ląd, z powrotem do Bangkoku albo dalej do Krabi.I wszystko jasne – Koh Samui to nie jest wyspa backpackersów. Może kiedyś była, teraz na pewno nie.
Zanim jednak dobijemy do Nathon Pier mijamy znowu ładną wysepkę. Szukam na mapie, żeby ją zapamiętać i stawiam sobie za cel zajrzeć tu jutro.
Przybijam. Pogoda śliczna. Hotelik do “służbowej inspekcji” niczego sobie…
choć oczywiście prawie zupełnie pusty. Cały mój 🙂 I piękna plaża Lamai (po drugiej stronie ruchliwej drogi) też!
Rano wynajmuję samochodzik (Suzuki Sporty) i ruszam w objazd wyspy. I tu zaznacza się jedna ważna prawda o Samui: tu już nie ma nic (chyba) do odkrycia na własną rękę. Tu wszystko jest dawno odkryte, oznakowane, na mapie zaznaczone, na drogowskazach wskazane. I tylko oglądać i zwiedzać to, co wszyscy. Na prawo, proszę wycieczki, taka skała: Dziadek…
A na lewo Babcia 🙂
Ale skoro w Tajlandii każdy dziadek ma tak twardą osobowość, to o zdolności prokreacyjne nie należy się martwić 🙂
Trzeba mieć aparat cały czas w pogotowiu, żeby złapać wymowną chwilę… takie na przykład “United Colours of Thailand”:
Skoro wszystko odkryte, nie będę odkrywał odkrytego. Wolę trochę popodglądać życie codzienne, na przykład na miejskiej benzynarii…
lub na benzynarii przydrożnej:
Te butelki – jak doskonale wiecie – to słynne “butelki z benzyną”, które niejednego uratowały, gdy próbował o pustym baku wrócić skuterem do swego pokoju…
Wnikając nos coraz głębiej w wyspę można poszukać takich miejsc, takich uliczek, do których wycieczka Rosjan autobusem na szczęście nie wjedzie.
Hua Thanon. Malutka osada muzułmańska na południowo-wschodnim krańcu wyspy. Zupełnie inny świat. I jakby czas znowu się cofa.
I jakbym inny film oglądał. O rybakach, starych łodziach i małych łobuziakach… Fajny film wczoraj widziałem… 🙂
Jest na Samui parę fajnych wodospadów, ale z racji rzadkich deszczów poziom wody w rzekach niski i wodospady niespektakularne. Wykąpać się oczywiście można i sfotografować koniecznie. A że tłumów nie ma, to i kolejka do fotografii krótka.
To jeden z dwóch najbardziej znanych “namtoków”: Na Mueang. Ale ja pcham się do rzadziej odwiedzanego, Hin Lat. Już sama droga to parna rozkosz!
Trochę “niecywilizowanej” przyrody w tej mocno zurbanizowanej i tłocznej wyspie.
Na szczęście są w lesie drogowskazy do wodospadu. Dziękuję, bo bym się zgubił!
A wodospadu nie pokażę, bo… go nie było. Tylko kamienie i wąski strumyk wody. Wodospad Nieczynny. Usiadłem na kamieniu z Singhą w garści (dobry to był pomysł!), a po chwili para Amerykanów, lekko zbłądzonych i rozczarowanych, pyta “Czy to to?”. I nie wierząc mi, podeszła jeszcze sto metrów wyżej… i wróciła.
Jadę dalej zachodnim wybrzeżem. Zaglądam na plażę. Aha…
Ale wszystko to prowadziło mnie do tego jednego miejsca, które pozostanie w mojej głowie na długo dłużej. Płynąc na Samui zaznaczyłem na mapie mijany cypelek i teraz właśnie do niego dojeżdżam od strony lądu. Trochę to wymagało kluczenia, ale jestem. Laem Yai.
Było warto! Znowu jakby inny film wyświetlali 🙂
Dzisiaj, na Ko Samui, czuję się już lepiej niż na Phangan wczoraj, dziękuję 🙂 Może to była tylko chwilowa, przejściowa, tropikalna chandra? Spacerując brzegiem kiepskiej (zamulonej) plaży obok mojego hotelu, wypatrzyłem super miejsce na kolację. Ja się nie nadaję do luksus-resortów. Wolę coś bardziej dla ludzi 🙂 Idę coś zjeść – na wbitej w piasek desce napisano, że najlepsze jedzenie w okolicy, trzeba sprawdzić 🙂
Pozdrawiam serdecznie wszystkich, dobranoc.
Ps. Spalona na Ko Tao skóra zaczyna złazić (np. z policzka i szyi), pozostawiając piękne, atrakcyjne, różowe połacie 🙂
Drugi i ostatni dzień na Samui. Przecież ja tu dla przyjemności nie przyjechałem. Ja służbowo. Na statek… Trzeba się będzie zbierać w dalszą drogę. Zwłaszcza że dzień zrobił się mocno pochmurny. Dobry do łażenia po górkach, trochę gorszy do fotografii i wakacyjnych eksploracji.
Ale póki jeszcze tu jestem zajechałem jeszcze do Bo Phut, starej osady chińskich rybaków, dziś przemienionej w modny deptak, uliczkę restauracji, sklepików i innych atrakcji handlowych. Przyjemna “dzielnica”. Fajna na spacer.
Gdzieś tu trochę klimatu zostało.
I rewelacyjna zupa z wózka 100 metrów przed 7 Eleven – Rychu, miałeś rację!
I jeszcze koniecznie wielki Budda (bynajmniej nie ze Świebodzina), czyli Big Buddha Temple przy zatoce Bangrak.
…i grupa starych mnichów w czasie modłów (mam nadzieję, że nie naruszyłem ich świętego spokoju).
A na sam koniec bardzo chciałem zobaczyć największą, najsłynniejsza i najtłumniejszą plażę Koh Samui: Chaweng. Ale za cholerę nie umiałem znaleźć nań wejścia. Wszelkie ścieżki kończyły się zakazem przejścia i terenem prywatnym hotelu. Pewnie jakiś dostęp jest, ale trzeba lepiej szukać, na pewno nie po ciemku. Więc tylko zdjęcie młodej parze na targowisku przy okazji pyknąłem.
By w duchu swego i cudzego szczęścia, zamknąć temat Koh Samui. To wyspa bardzo wakacyjna, ale nie do końca dla mnie. Trochę za bardzo zorganizowana, ruchliwa, turystyczna. A przecież jednak udało mi się znaleźć kilka fajnych, klimatycznych miejsc – i za nie bardzo dziękuję. I to by było na tyle, na dzisiaj 🙂