Phi Phi zaliczam tylko po drodze na Phuket. Szkoda, bo na pewno warto byłoby na niej zostać przez parę dni. Mam nadzieję, że nadrobię tę stratę w grudniu, w czasie mojej drugiej transtajlandzkiej eksploracji 🙂
Leszek zorganizował mi to tak, że na Phi Phi płynę speedboatem z wycieczką okrążającą wyspy (zorganizowaną przez Barracudas Tour), na dużej Phi Phi wyskakuję i nie wracam na Ao Nang, tylko płynę dalej na Phuket rejsowym promem. Wypływa wyłącznie o 14.30, jak nie zdążysz nocujesz na wyspie i płyniesz następnego dnia rano, w sumie nienajgorsza opcja, tyle, że mam zabukowany gratisowy hotel na Phukecie tej nocy i tylko dlatego powinienem popłynąć od razu.
No to płynę. Z Ao Nang ruszam z niewielką, acz spełnioną (!) nadzieją na przynajmniej lekką poprawę pogody. Jest! Nie dość, że nie pada, to czasem nawet wyjrzy słońce 🙂 A może tak tu właśnie jest o tej porze, że nad morzem i małymi wyspami słońce, a nad lądem zbierają się deszczowe chmury? Anyway, pierwszy postój robimy na Wyspie Bambusowej. Zaiste, bajkowej. Idealnie miękki piasek, przejrzysta woda, ładne niebo. Można się czuć szczęśliwy 🙂
Gdyby nie świadomość innych (historycznych) niebezpieczeństw. Może tylko hipotetycznych, ale zawsze… Bamboo Island jest na tyle mała i niewysoka, że ten znak chyba tylko pod publiczkę 🙂 Jakby co, fala przykryje ją całą.
Póki co trzeba dbać o każde skaleczenie.
Tutaj w tropikach rany goją się wolno i trudno. Nie wolno zbagatelizować nawet najdrobniejszej. Jeśli tylko się skaleczysz, pojawi się kropelka krwi, zedrzesz zwyczajnie skórę, natychmiast ranę trzeba wyczyścić, zajodynować (Betadine), a następnie obficie posmarować gentamicyną, maścią antybiotykową (skinfect lub garamycin). Długo, bo długo, ale się zagoi bez konsekwencji. Poznałem to na własnej skórze 🙂
Płyniemy dalej? Jest naprawdę pięknie…
Docieramy do małej Pipi, czyli Phi Phi Le. Zaglądamy do niebiańskich zatoczek. Trochę gęstych od łodzi, ale nie dziwi nic, każdy chciałby wpłynąć i zobaczyć…
W Lohsamah Bay jest nawet – jak widać na załączonym obrazku – okazja, żeby zanurkować.
W tłumie innych, ale prawda jest, że fantazyjnie kolorowych rybek i tak było więcej niż ludzi. Rozkosz dla oka! Nie tylko ja wyciągałem ręce jak w Imaxie. Parę rybek nawet spróbowało mnie uszczypnąć, żeby udowodnić, że nie śnię. Wyobrażam sobie (serio?), jak się czuli ci, których rybki (mniejsze i te większe) wyszczypały na dobre… Tak czy inaczej kocham snorkelling!!! Nawet z podgryzającymi leciutko rybkami. Ale kamizeleczkę wkładam, dla mniejszych palpitacji serca, a i owszem 🙂 Sternik łodzi dokonuje ekwibrylistyki, by ominąć wszystko ciała unoszące się na powierzchni wody… i się mu nawet udaje!
Gdy płyniemy, czasem otwierają się przed nami bramy tropikalnego raju…
Lądujemy na cudownej i legendarnej Maya Bay. Muszę poszukać słownik synonimów, żeby nie powtarzać tych samych przymiotników zachwytu, ale doprawdy czuję się jak na – nomen omen – niebiańskiej plaży, bo to tutaj własnie kręcone niektóre sceny słynnego filmu…
Niektórzy chowają się w cieniu skały,
Inni dają upust swej żywiołowej radości i poczuciu rozkosznej wolności
Trudno uwierzyć, że dla kogoś może to być tylko zwykły, kolejny dzień pracy… No cóż, wszystko się może znudzić i spowszednieć, fakt 🙂
Powoli kończymy wycieczkę. Wpływamy do portu w Phi Phi Don (dużej Pipi). Też uroczy brzeg, ma w sobie jakąś filmową subtelność. Ponoć od paru lat istnieje polityka “odchudzania” wyspy z hoteli.
Mam czas, żeby zjeść całkiem suty lanczyk i bez większego pospiechu zdążyć na prom na Phuket. Przed wejściem na pokład pani z obsługi przetrzymuje mnie z 15 minut, żeby sprawdzić, czy mój bilet obejmuje również transfer z portu w Phukecie do hotelu. Leszek nic o tym nie wspominał, więc sądziłem, że nie. Ale stoję i czekam, bo widzę, że pani zupełnie bezinteresownie się stara. Tu muszę wyraźnie powiedzieć: kobieta robiła to z czystej,godnej podziwu profesjonalnej uprzejmości. No i wydzwoniła dla mnie prywatną taksówkę, która będzie czekała na mnie w porcie!!! Podejrzewam jakiś błąd w eterze, ale cieszę się ogromnie. Wydaje mi się, że koszt taksówki do dość odległego hotelu w Nai Harn (sam południowy cypelek) byłby większy, niż cena biletu na prom!!!
Na pokładzie konieczne smarowanie silnym kremem przeciwsłonecznym, bo pogoda zrobiła się naprawdę sympatyczna (wreszcie!!!). Jest okazja, żeby trochę się podsmażyć, choć nie wszyscy (wszystkie) korzystają… A ja i owszem. Ostrożnie, ale jednak. Ze Skalpelem na uszach. Ja wiem, że nie wyglądam przesadnie atrakcyjnie (geny, sorry!), walczyłem o jakiś pogodny wyraz twarzy, ale słonko raziło, więc nie do końca się udało! Ale przynajmniej mam jakieś zdjęcie, własną ręką zrobione 🙂
Sam rejs naprawdę relaksujący, ale…
widać, że ładna pogoda skończy się z przybyciem na Phuket.
Wejście do portu też nie nazbyt imponujące, trzeba zauważyć. Choć swój urok ma. Taki trochę powojenny 🙂
Phuket
Ok, no to jesteśmy na największej wyspie Tajlandii. Zresztą, co to za wyspa: oddzielona od głównego lądu wąskim przesmykiem, nad którym przerzucono szeroki most. Na mapie dokładnie widać, że nie tak dawno, pewno z jakieś 20-30 milionów lat temu, to był zwykły półwysep 🙂
Rzeczywiście w porcie czeka na mnie taksówka. Ba! Okazuje się, ze jestem jedynym pasażerem tej taksówki, więc mam osobistego szofera wypasionej toyoty gratis 🙂 Leszku, jeśli twoja w tym zasługa: szacun i ogromna wdzięczność, której wyrazy pozostaną, póki ktoś nie skasuje Bloggera!
Trafiłem akurat na dość deszczowy okres na Phukecie. Musi to rzutować na ogólny odbiór kolejnej “mojej” wyspy, ale staram się uruchomić swoją wyobraźnię, zmrużyć oczy i zobaczyć błękit nieba i piękne na nim słońce… Tak jak ja czekam na słońce, tak niektórzy czekają na przypływ 🙂
A inne istotki cieszą się z tego, co mają.
Wydaje ci się, że plaża pusta, tylko stara łódź i morze, ale wystarczy stanąć na brzegu przez chwilę nieruchomo, a nagle małe krabiki zaczynają wyłazić ze swoich norek. Postoisz jeszcze chwilkę, a robi się ich nieprzebrane mrowie 🙂 Jak zmrużysz oczy (a jednak!) widzisz, że cała plaża po prostu “chodzi”!
Wystarczy zrobić jeden krok, a natychmiast wszystkie kraby w oka mgnieniu zakopują się w swoich norkach. Wydaje się, że są niebywale wyczulone na wibracje ziemi. Można, jak kto ma czas, trochę się z nimi poganiać i pobawić. Postoisz sobie w bezruchu – wychodzą. Tupniesz – znikają, jakby ich nigdy nie było 🙂
A tymczasem ja ruszam na objazd opuszczonych, chmurnych plaż Phuketu. Patong jest z nich najsłynniejsza i największa. Niektórym kojarzy się tylko z szerokim dostępem do Tajek, ale de facto plaża jest naprawdę ładna i plażowa.
Piasek cudowny, plaża szeroka. Tylko plażowiczów niemnożka, więc czekamy 🙂
A zresztą ja nie do końca jestem pewien, gdzie jestem? Jaki to kraj? Jakie morze?
Nie tylko ja czekam na lepszą pogodę. Ja to pryszcz. Co mają powiedzieć Ci, dla których pogoda, a w ślad za nią turysta, to racja bytu? Mogę tylko współczuć…
Skoro plaża nie zachęca na dłuższe leżakowanie, ruszamy w “miasto”. Nie ma miejsca w Tajlandii, nie ma plaży, gdzie nie czekałaby na ciebie tłumy mniej lub bardziej pięknych masażystek. tego możesz być pewien. Masaż, tatuaż i krawiec – to nierozłączna trójca okołoplażowa 🙂
Na Phukecie charakterystycznym środkiem lokomocji jest lokalna, czerwona odmiana tuk-tuka, raczej nawet mikrobusika, bo większe toto niż w Bangkoku i bardziej zorganizowane.
A jak się trafi klient, to znaczy da się upolować jednemu z licznych kierowców, to przechodzimy do negocjacji cenowych! Innym środkiem transportu są songthaewy. Jeszcze nie korzystałem, ale będę musiał, oczywiście 🙂
Rzeczywiście, niedrogie!
A ewentualnie, jeśli ktoś senny, może skorzystać z innej okazji 🙂
Jeśliś głodny, czekają na ciebie wszystkie możliwe kuchnie regionalne i globalne. Ale nawet te najbardziej globalne nie są pozbawione odrobiny lokalnego charakteru.
Najpiękniejsze są – z mojego siłą rzeczy pobieżnego oglądu – małe zatokowe plaże, typu Kata i Katong
…ale wszystkie dzisiaj wyglądają podobnie, trochę groźnie, zmysłowo, bardzo fotogenicznie.
A gdyby komuś w ten chmurny dzień przyszło na myśl, by sobie trochę rozjaśnić umysł i wspiąć się “a little bit high”, to trzeba wziąć pod uwagę, że siły antynarkotykowe stoją na straży i ostrzegają!
Phuket wydaje się być naprawdę fajnym miejsce na dłuższy pobyt, mimo, że chyba rzeczywiście z tajlandzkich wysp jest najdroższy. Objeżdżając wyspę można trafić na klimatyczne miejsca…
jak ten mały warsztat / sklepik artystyczny
Albo trafić do Starego Phuket, z jakimś wyczuwalnym starochińskim akcentem. W guesthousie Old Town Hostel naprawdę przyzwoity pokoik z mini śniadaniem,
a poranek już w jakiejś innej kulturze, innej cywilizacji 🙂 I nawet słońce zaczęło spozierać spomiędzy chmur (ale to złudne, to tylko niestety z samego rana).
Są na Phukecie parki narodowe, wejście do nich przenosi cię do środka lasu tropikalnego, wystarczy naprawdę parę kroków…
W jednym z nich, po wschodniej strony wyspy, Khao Phra Thaeo National Park (droga w kierunku wodospadu Bang Pae), bardzo ciekawe i poruszające miejsce. Ośrodek adaptacyjny i ochronny dla gibbonów.
Niektóre z umieszczonych tam gibbonów muszą pozostać w klatkach, nie potrafią żyć na swobodzie. Natomiast większość po okresie adaptacji wraca do dżungli. I właśnie dlatego trzeba tam koniecznie pojechać, będąc na Phukecie, bo w sumie gibbona każdy odwiedzający każde zoo już pewnie widział, żadna w sumie wyjątkowość. Ale te zwierzęta (częściowo na wolności, a częściowo w klatkach, ale wszystkie w warunkach najbardziej jak się dało zbliżonych do naturalnych), chyba po prostu na swój sposób szczęśliwe… śpiewają do siebie na cały głos! Głośne śpiewy gibbonów niosą się po dżungli na kilometry i pozostawiają – wierzcie mi – niesamowite wrażenie w uszach na długo!
Zdjęcie milczy, ale ja ciągle słyszę te śpiewy i nawoływania! Trzeba mieć świadomość, że każdy gibon, będący atrakcją na plaży, albo jadący z właścicielem skuterem czy pick-upem do pracy przy zbiorze kokosów, to zwierzę porwane z lasu, gdy było dzieckiem, po zastrzeleniu obojga rodziców (nie ma innej możliwości odebrania ma małego, a tylko małego można potem przyuczyć do ludzkich obowiązków)! W centrum ochronnym można się zatrudnić jako wolontariusz: https://www.gibbonproject.org
No i na koniec dzisiejszej opowieści cudowna obserwacja z zupełnie innej beczki. Oto jadąc już po zmierzchu nagle ujrzałem niewielkie rozświetlone boisko i duże zamieszanie. Oczywiście zatrzymałem się i podszedłem. Turniej siatkówki dziewczęcej obok jakiejś wiejskiej szkoły.
Co w tym niesamowitego? A to, że ten szkolny turniej zgromadził całe rodziny, głośno, wesoło kibicujące, komentujące i przygadujące sobie nawzajem. Wszystko z uśmiechem i sympatią.
Dziewczyny grały koszmarnie, naprawdę. Ale nawet za ogrodzeniem boiska stały dziesiątki skuterów, a w śród nich mnóstwo ludzi, którzy nie zmieścili się na ogrodzonym terenie. Takie to było… czeskie 🙂 Już widzę tę tłumy dzieci i dorosłych wokół naszego Orlika… Chyba tej więzi ludzkiej nie da się importować do naszego doskonałego, cywilizowanego, czystego, kulturalnego dobrobytu…
Następnego dnia po drodze mijam wiejski targ. Taki przydrożny, pozamiejski targ to najlepsze miejsce na podejrzenie kultury codziennej każdego dalekiego kraju.
Znajdziesz tu praktycznie wszystko, czego tutejszy człowiek potrzebuje do życia.
Na przykład suszone rybki… Zapewniam, że już z dużej odległości można trafić po zapachu 🙂
Albo świeżutkie krewetki prosto z farmy…
Ewentualnie świeże rybki na wagę. Doprawdy nie mam pojęcia, jak oni robią, że te wszystkie ryby i owoce morza się nie psują w tej temperaturze. No ale się nie psują!
Farang z aparatem fotograficznym wzbudza małą sensację na tym zupełnie nieturystycznym targu. Jestem – sprawdziłem – jedynym cudzoziemcem. Spotyka mnie wyłącznie życzliwość i uśmiech.
Czasem tyko lekkie zaskoczenie ze strony sprzedawcy (-czyni).
Mnie frapuje oferta “zielona”.
Większości tych warzyw i liści nie znam z nazwy, ale spotykam w zupie. Wszystkie jadalne. Ale niezmiernie mnie dziwi, jak kucharz na ulicy wrzuca do woka albo garnka garść takiej mieszanki liści i łodyg, a ja to potem wszystko jem ze smakiem (a raczej należę do tych trochę bardziej ostrożnych wobec warzyw przeróżnych).
Handel kwitnie, ale na spokojnie. W gruncie rzeczy niczym się to nie różni od naszego polskiego targu. Może tylko tym, że jest ciszej, bo ludzie się kłócą, nie krzyczą, nie nawołują…
“Kochany, kupić jeszcze kilo rambutanów?” Prosz…
A mówią, że w Tajlandii głowa to świętość, po włosach się nie głaszcze i głowy się nie dotyka. Widać są wyjątki 🙂
Wyjeżdżam stąd. Niestety na Phukecie ciągle mało wakacyjna pogoda. Wieje albo pada. Pojechałem zatem na północ. Opuściłem wyspę i skierowałem się do Khao Lak. Bardzo ładna zatoka / plaża, jakieś 60 km od granicy lądu. Po drodze zajrzałem na plażę Sai Khao…
Wielkiej urody plaża. Szeroki, równiutki piasek. Takiej “gładzi” piasku chyba nigdy i nigdzie nie widziałem.
No ale co z tego, gdy wieje ogromnie. Fala na oko 2 m wysokości. Do wody lepiej nie wchodzić, bo widziałem ostrzeżenia o silnym prądzie odchodzącym. Wszedłem parę kroków w wodę, dalej z respektu wobec natury nie ryzykowałem. Gdy przyszła fala, czułem z jaką siłą woda wraca, zbierając piasek spod nóg…
Z kąpieli więc raczej zrezygnuję. Jadę do umówionego, luksusowego hotelu w Khao Lak. W całym hotelu zajętych 5 pokoi. Mogę się dziwić, że aż 5. Deszcz prawie nie przestaje padać 🙁
Następnego dnia wracam więc jak niepyszny na Phuket. Potem dowiem się, że akurat dnia, kiedy mnie nie było, na Phukecie była żarówa… Trochę pechowo. Przez całą drogę na wyspę widziałem na horyzoncie niebieskie niebo, cieszyłem się więc na zmianę. No i zmiana nadeszła, nawet dość gwałtownie…
Co można zauważyć, były osoby, które mimo ewidentnie nadciągającej ulewy, zabawy w falach nie chciały przerwać 🙂 Ja ledwo zdążyłem dobiec do samochodu. Gdy już chmura nadesza w jednej chwili zrobiło się ciemno, zerwał się wiatr i mniej więcej po 20 sekundach zaczęły walić z nieba rzęsiście krople jak groch.
Na drugi targ natknąłem się w miasteczku. Pewnie bym się już nie zatrzymywał (słusznie poniekąd sądząc, że każdy targ w istocie rzeczy jest do siebie podobny), gdyby nie to, że był to targ… muzułmański.
Co charakterystyczne, że zdecydowanie więcej było tu mężczyzn. Ciekawe dlaczego… 🙂 Oczywiście także i tu jestem pewną atrakcją. Mężczyźni w garkuchni zaczęli mnie namawiać, bym do zjedzenia wziął to samo co oni.
Bez wahania zamówiłem to samo i usiadłem między nimi. Nazwy już nie powtórzę, było oczywiście smaczne, a ilość suszonego chilli, które sobie wsypałem do talerza wzbudziła wyrazy uznania 🙂 Pani sprzedająca albo kupująca warzywa do zdjęcia cierpliwie pozowała, a gdy już zdjęcie zrobiłem, to podbiegła ze śmiechem i kazała mi pokazać, jak wyszła 🙂
Inni się troszkę chowali, mimo że rodzicie ze śmiechem namawiali, by mała się odważnie pokazała “białemu”. Nic z tego 🙂
Dla głodnego, tajski specjał: kurze łapki na grillu.
Może marynata nie wyglądała zbyt apetycznie, ale te tajskie grille, postawione niemal na każdym rogu, każdej ulicy, każdego miasta i miasteczka naprawdę bardzo smaczne. Można śmiało polecać!
Na tym moja przygoda z Phuketem się kończy. Jeszcze tylko oddać samochód, przedostać się z plecakiem dwie przecznice do dworca autobusowego i poczekać na transport. Autobus VIP do Bangkoku 650 baht, 12 godzin jazdy (z pół godzinną przerwą w środku nocy). Najlepszy pomysł na podróżowanie: w cenie noclegu masz transport i wygodny nocleg 🙂