Taki trochę szalony pomysł. Zamiast dalej eksplorować wschodnie wybrzeże Tajlandii, skorzystać z okazji i na wariackich papierach popędzić aż do Kambodży. Podnieca przede wszystkim legenda Angkor Wat, ale mam nadzieję zobaczyć też kawałek współczesnej, prawdziwej Kambodży. Droga prowadziła od Laem Ngop, gdzie cumuje prom z Koh Chang do Aranyaprathet, gdzie znajduje się przejście graniczne z Kambodżą.
Do granicy z Kambodżą jadę oczywiście moim wielkim pickupem. Już “parę” kilometrów nim zrobiłem, polubiłem bydlaka 🙂 Trochę ociężały, ale mocarny z natury pickup dodaje smaku moim wojażom, nie powiem…
Sama jazda nie była szczególnie pasjonująca, a więc sam musiałem ją sobie uatrakcyjnić. Postanowiłem wyciągnąć z mojej polskiej karty trochę gotówki, potrzebnej by opłacić transport, przewodnika, hotel i zwiedzanie w Kambodży. Ku mojej mocno nerwowej konsternacji odkrywam, że karty niet! ZGUBIŁEM MOJĄ KARTĘ BANKOMATOWĄ?! Nie, nie zgubiłem jej, po prostu nie zabrałem jej “z domu” – ruszając z Bangkoku Kambodży przecież wcale nie planowałem. Mam trochę zapasowej gotówki na karcie tajskiej, ale to nie wystarczy. Dzwonię do Tomka (odpowiedzialnego wszak za ten pomysł na Kambodżę) i zwierzam się z kłopotu. Tomek natychmiast proponuje, że przeleje mi na moje tajskie konto trochę bathów. Fajnie. Dzięki wielkie! Z tym, że po chwili dzwonię jeszcze raz: “Tomek, tylko ja chyba nie podam ci numeru mojego konta, bo nie mam go tu nigdzie zapisanego, nie był mi potrzebny…”. A, to żaden problem, muszę tylko wybrać trochę gotówki z bankomatu i na wydruku powinnien numer konta być. Próbuję i dzwonię trzeci raz: “Tomek… hmm… bankomat nie chce mi nic wypłacić, każe zabrać się z moją kartą do mojego banku”. Kapitanie, mamy problem!
I tak by mi się moja kambodżańska niedoszła przygoda skończyła, gdyby cudem jakimś całe te moje poszukiwania karciano-kontowe nie odbywały się – zupełnym przypadkiem – na stacji Shella 5 km od domu Tomka. Umówiliśmy się i już po chwili byłem u niego, wdzięczny bezgranicznie za przyjacielską pomoc. Tomek – dzięki wielkie!
I tylko dzięki niemu mogłem ruszyć w dalszą drogę. Mniej więcej 200 km z Chanthaburi do frapująco-ekscytującej granicy kambodżańskiej. Mojej pierwszej “zwykłej”, drogowej granicy w Azji. Nasączony stereotypami wyobrażam sobie przejście graniczne prawie jak dawną granicę NRD-RFN: zasieki, pas ziemi niczyjej, żołnierze z psami…
Prowincja Chanthaburi to owocowe centrum Tajlandii. W okolicach wszędzie uprawy, sady, ogrody, no i handel na skalę hurtową. Handel odbywa się nawet nie przy drodze, a na jednym pasie najważniejszej, przelotowej prawie-autostrady Sukhumvit.
Zdjęcie do końca nie oddaje realiów, trzeba to sobie zobrazować: trzypasmowa droga szybkiego ruchu, a na niej nagle dwa pasy zajęte na handel z ciężarówek. Trzeba bardzo zwolnić i bardzo uważać. A jest co kupować. Najtańsze owoce w całej Tajlandii – i tak wszędzie bardzo tanich, bo akurat dla owoców mamy tu na początku lipca pełnię sezonu.
Sorry: zdjęcie trochę ciemne, bo owoce leżą oczywiście w głębokim cieniu. Jadę dalej. Po drodze jeszcze jedno miejsce mnie zatrzymało. Tuż przed Sa Kaeo nagle na płaskim terenie wyrosła mi tuż przed nosem samotna, wielogłowa góra. Samotna tu trochę tak jak ja (ale ja głowę mam jedną, chyba). Prawie pionowo stanęła jakby z niczego, jakby z podziemi.
Zastanowiła mnie przemieszczająca się ciemna smuga nad górą. To nie feler fotografii. To wielkie klucze ptaków cały czas przelatujących mi nad głową.
Niestety nie mam teleobiektywu, więc ptaków się nie da rozpoznać 🙁 Niemniej jednak góra tak mnie zafrapowała, że objechałem ją dokoła, a dla zainteresowanych info: 240-metrowa góra nazywa się Khao Chakan. Można wejść na szczyt schodami i zdobyć ładną panoramę. Dla mnie było już za późno (ciemno) niestety.
No i dzień mi się kończy w hoteliku za 220 bahtów (fortuna!), 5 km przed granicą z Kambodżą. Za takie pieniądze – naprawdę godny polecenia (czysta pościel, łazienka, fan). A na kolację kolejne cudowne owoce Tajlandii. Jak do tej pory nie dokopałem się ich nazwy, a fonetycznie nie jestem w stanie odtworzyć.
Coś mnie niestety podkusiło, żeby te kolczaste skorupki odzierać na łóżku. No i teraz mam te małe kolce wszędzie, nawet po starannym posprzątaniu – widać nawet na zdjęciu. Są dosłownie wszędzie, czego dobitnie doświadczam, jako że leżę tu sobie pod wiatrakiem samiusieńki i – pardon – goluteńki :))) Pa.
Aranyaprathet
Drugi dzień zaczyna się intrygującą atmosferą granicy. Zawsze ciekawie jest przekraczać granicę, a gdy się nigdy wcześniej w Azji nie było, to jest doświadczenie szczególne.
Aranyaprathet nie jest ciekawe jako miasto, ale jako granica. Ciekawie podglądać ludzi, którzy na coś między sobą nerwowo się umawiają, stoją w jakichś kolejkach… po co? Dokument? Wizę? Pozwolenia? Czort wie, najpewniej coś ważnego. A poza tym normalnie: handel, transport, ludzie…
Ten człowiek to oczywiście tylko moto-taksówkarz, nie oficer służb granicznych 🙂
Przez granicę przechodzę z przewodnikiem (umówionym dla mnie przez Tomka), który mnie prowadzi prawie za rękę, za mnie wypełnia druki, za mnie się podpisuje, ja tylko dopełniam reszty, staję przed służbistą, w milczeniu podaję paszport i w milczeniu go odbieram, a mój przewodnik już czeka za drzwiami. I w ten “prosty” sposób znalazłem się w Kambodży, a mój przewodnik żegna się i oddaje w ręce kierowcy, który mnie zawiezie do Siem Reap.
Ciekawostka: w Kambodży turystów zagranicznych (a mogą być inni na granicy?) tour-operatorzy mogą odbierać dopiero w centrum autobusowym zbudowanym w kompletnej pustce jakieś 8 km za granicą! Więc telepię się starym, zmęczonym autobusem i dopiero tam spotykam się z kierowcą, który mnie już grzecznie zawiezie do celu swoja Toyotą Camry. Co ciekawe, na parkingu przed centrum autobusowym stoją wyłącznie Toyoty Camry. Taki tutaj klimat. Import australijski. Do Siem Reap jedzie się 150 km piękną, równą, asfaltową drogą, wybudowaną przez rząd… Tajlandii dla celów – kto zgadnie? – turystycznych, oczywiście. Dawni podróżnicy opowiadają o straszliwej, dziurawej, błotnistej drodze, którą kiedyś trzeba było przejechać, by zwiedzać Angkor Wat. A po drodze pustki, że oko wykol!
Tak wyglądają skomunizowane pola ryżowe. Płasko jak na stole, pusto jak na księżycu. Żadnych osad, żadnych drzew, tylko ryż, tylko ryż. Jakżesz to niepodobne do krajobrazu wschodniego Isanu!
Jezioro Tonle Sap
Po dłuższej godzinie jazdy dojeżdżamy do Siem Reap, ale tutaj tylko szybki prysznic w hotelu i od razu, póki widno i słońce, jedziemy do Tonle Sap. Dla mnie niespodzianka, nic o nim nie wiem. Czytam, że największe śródlądowe jezioro Indochin. Powiązane niewielką rzeką z Mekongiem, a zwłaszcza z poziomem jego wód, które decydują o powierzchni jeziora. Tonle Sap przyjmuje “nadwyżkę” wody transportowanej w porze deszczowej Mekongiem, a w porze suchej oddaje – bo poziom wody w jeziorze przewyższa wtedy poziom wód w Mekongu. I w ten sposób brzeg jeziora może się przesuwać o kilometry w jedną lub drugą stronę lądu.
Stąd słynne, charakterystyczne domy na palach, “czekające” na wysoką wodę i kroczącą wtedy szybko linię brzegową. Jeszcze parę lat temu powszechną praktyką było przenoszenie domów wraz z przemieszczającym się brzegiem jeziora. Domki były małe, lekkie, dla paru silnych chłopa…
Obecnie, po doprowadzeniu elektryczności i wzroście zamożności mieszkańców, stawia się solidne domostwa, czasem nawet betonowe i legenda “ruchomej” wioski umiera. Oczywiście wzdłuż brzegów jeziora (a raczej kanału prowadzącego do otwartego jeziora) życie toczy się po staremu. Domy “stoją” na wodzie, unoszone na beczkach po paliwie lub na podporach z bambusa. Ludzie na wodzie mają tu dosłownie wszystko: sklepy, jadłodajnie, warsztaty naprawcze dla łodzi…
Jest szkoła…
Boisko do siatkówki, salon snookera, kościół katolicki, zdarza się czasem – jak to w życiu – pogrzeb…
I jestem ja – uwieczniony przez mojego przewodnika na zdjęciu, co nie zdarza się mi nazbyt często :)))
Są też innego rodzaju “atrakcje turystyczne”, show żebracze – przepraszam, że trochę kpię, ale te scenki rodzajowe są po prostu reżyserowane pod szczególnie kruche serca turystów 🙁
W wielu nadrzecznych domostwach zamiast krów, owiec, czy kur, hoduje się… krokodyle.
Niestety, jak każdego zwierzęcia hodowlanego, jego los jest z góry skazany na śmierć, odarcie ze skóry i poćwiartowanie mięsa…
Samo jezioro, po wypłynięciu z wioski-kanału, robi niesamowite wrażenie! I rozmiarem, i swoim zaskakującym dla mnie kolorem. Uwaga: kolor kawy z mlekiem oznacza paradoksalnie, że woda jest czysta. Dobra i żyzna. Zanieczyszczona, wybełtana burzami ma kolor morski.
Słyszałem, że Tajlandia planuje budowę tamy na Mekongu, która w oczywisty sposób zrujnowałaby ten szczególny wodny ekosystem. Trzeba wiedzieć, że wody jeziora są w wielkiej mierze odpowiedzialne za skuteczne nawadnianie szerokich pól ryżowych, z drugiej strony dostarczają ogromnych ilości ryb. Rybołówstwem zajmuje się 95% mieszkańców wodnej wioski. Tajlandzka tama jest traktowana jako gigantyczne zagrożenie dla czułego ekosystemu. Oby nie powstała nigdy – modlą się mieszkańcy Tonle Sap.
Siem Reap
Wracamy do miasta. Muszę się przyznać, że obawiałem się jakiejś porażającej biedy w Kambodży, ruin po krwawych rządach Czerwonych Khmerów, a zastałem urocze, zadbane miasto, w którym poniekąd czułem się nawet bardziej swojsko niż w Tajlandii.
To niewątpliwie efekt kolonialnej przeszłości Kambodży, widocznej zwłaszcza w architekturze centrum miasta. Miasto jest oczywiście szczególnie nastawione na turystów i co niezwykłe – niemal wszyscy władają całkiem przyzwoitym angielskim! I jak to w turystycznych centrach bywa na całym świecie, atrakcje gonią atrakcje…
No i Pub Street jest rzeczywiście miejscem wybitnie zachęcającym do towarzyskich posiadówek, zwłaszcza, że lokalne piwo w kufelku kosztuje tylko 50 amerykańskich centów – tak, tutaj bardzo lubią amerykańską walutę.
A jutro? Jutro ANGKOR WAT!
Owoc nazywa sie sala, nie myl z salla to drzewo pod ktorym matka Buddy go powila trzymajac sie galezi. A nie mowilem, ze do obierania nalezy uzyc Tajow. Tomek