Ruszam na podbój północnych peryferii! Jest ciekawość, jest ekscytacja, jest nawet trochę lęku, bo w tych częściach świata słowo “granica” nosi w sobie pierwiastek konfliktu, słychać w nim “szczęk żelaza”…
Chiang Rai
To niewielkie miasto leży mniej więcej 4-5 godzin jazdy autobusem od Chiang Mai. Dlaczego warto? Po pierwsze dlatego, że jesteśmy jeszcze dalej od utartych turystycznych szlaków, podążamy więc – nomen omen – swoją drogą, a po drugie jesteśmy bliżej złotego trójkąta Birmy i Laosu.
Wiem, że można pojechać szybciej i bardziej komfortowo. Ale ja kocham transport lokalny. Wolę trochę dłużej, ale bardziej klimatycznie.
W Chiang Rai wysiadam na Old Bus Terminal. Jesteśmy praktycznie w samym środku miasta, hostel można znaleźć na własną rękę. Miasto jest nieduże, nie warto dać się zabrać do tuk tuka czy songthaewa – wszystko co najciekawsze mamy w zasięgu spaceru.
Jednym z najbardziej rozpoznawalnych miejsc w samym centrum maista jest wieża zegarowa, zaprojektowana przez tajskiego artystę Chalermchai Khositpipat i postawiona w 2008 r. ku czci – oczywiście – najkochańszego króla. Ten sam artysta zbudował białą świątynię, która jest obowiązkowym punktem wycieczek do Chiang Rai (jeśli ktoś lubi azjatycka cepeliadę).
Dla mnie najbardziej cudownym miejscem w Chiang Rai jest Wat Phra Kaeo, świątynia szmaragdowego Buddy – tego samego, który przyciąga tłumy w Bangkoku.
Czyż to miejsce nie wygląda magicznie? Wiem, że wiele tajlandzkich świątyń wygląda podobnie. I z czasem powszednieją. Ale Chiang Rai’s Temple of the Emerald Buddha to must! Historia szmaragdowego Buddy jest długa i tajemnicza. Ten najświętszy dla taw posążek Buddy został odkryty właśnie tu, w Chiang Rai. Ponoć w 1434 roku po uderzeniu pioruna w świątynię pękł gips, w którym był ukryty. Cudowna figurka trafiła w ręce króla Chiang Mai. Następnie, wskutek splotu wielu zdarzeń dostała się do laotańskiej niewoli i dopiero po 215 latach król Taksin z powrotem sprowadził ją do Syjamu.
Co ciekawe, “szmaragdowy” Budda (zamieszkujący obecnie Grand Palace w Bangkoku) jest wykonany z jadeitu (a nie szmaragdu), a jadeit jest kamieniem najpowszechniej wydobywanym w Birmie… Oczywiście w Chiang Rai widzimy tylko jego replikę! Ale za to z bliska i nie przeciskając się w tłumie… 🙂 Wat Phra Kaeo oryginalnie zwał się Wat Pa Yia – co oznaczało świątynię żółtego bambusa, który do dzisiaj porasta tutejszą okolicę.
Oj, warto tu trochę zostać i zwrócić uwagę na przepiękne detale architektoniczne
Nieopodal znajduje się dwupiętrowe muzeum figurek Buddy – warto zajrzeć na chwilę. I poszwędać się alejkami, które stanowią coś na kształt ogrodu botanicznego. Jest naprawdę pięknie!
Rytualny bęben z brązu jest znany jako bęben mgłowy lub deszczowy. Badacze historii sugerują, że pochodzi z północnego Wietnamu i powstał w V w.
Wsród mistycznych elementów fajnie jest dostrzec coś z dziedziny profanum 🙂
Wracamy do miasta, do ludzi. Przecież Chiang Rai to niemal stolica hilltribes, czyli tajskich plemion górskich. Nigdzie indziej nie zobaczymy tak wielu osobnych rysów twarzy w jednym miejscu.
Warto trochę pospacerować na spokojnie.
Ludzie północy są życzliwi, uśmiechnięci, chyba jeszcze nie zmanierowani turystami.
Ach, zostałbym tu na dłużej…
To miasto naprawdę warto zapisać do swojego planu podróży!
Z Chiang Rai trzeba się dostać do przygranicznego Mae Sai.
Wybieram oczywiście jak najbardziej lokalny transport. Półtorej godziny cudownej jazdy po północnych rubieżach (autobusy odjeżdżają co 30 minut, więc nie ma kłopotu,że nie złapiesz kursu). No i za jedyne 30 bahtów dostajesz bilet do muzeum komunikacji…
Bliższy kontakt ze “zwykłymi” ludźmi masz gratis 🙂 O bilety w ogóle martwić się w tych częściach świata nie trzeba wcale. Po pierwsze: tanie aż miło, po drugie bileterka na pokładzie zawsze sprzeda dokładnie taki, jaki trzeba.
W takim lokalnym autobusie paradoksalnie to Ty jesteś największą atrakcją 🙂 To na Ciebie ludzie zwracają uwagę, cicho komentują między sobą, czasem uśmiechną się, a nawet zagadają. A czasem zawstydzą, gdy zrobisz im zdjęcie…
Po drodze można także doświadczyć rutynowej kontroli policyjnej, która wyraźnie ma na celu zapobieżenie nielegalnej imigracji, bo sprawdzane są dokumenty zwłaszcza osób o nietajskich rysach twarzy. Na mnie i mój paszport nikt nie zwrócił żadnej uwagi, bezczelni.
Mae Sai
Jestem na samym północnym końcu Tajlandii. Krótkie zalokowanie się w guesthousie (wskazanym przez przygodnie spotkanego Anglika na harleyu) i ruszam za granicę. Ekscytacja rośnie. Moje główne pytanie, czy bez problemów dostanę wizę do Birmy, a raczej Myanmaru (który o ile się nie mylę do grupy Schoengen nie należy).
Poddaję się biernie niezbyt rwącej rzece ludzi, której nurt podrzuca mnie do najbardziej prawdopodobnego okienka. Wolno i wyraźnie po angielsku mówię “Thachileik one day”, na co urzędnik burcząc coś po tajsku wskazuje ręką inne okienko. Tam oddaję paszport w ręce władającego bardzo słabym angielskim (dobrze że w ogóle!) pogranicznika, a w zamian otrzymuję jednodniową przepustkę VIP (nie wiem dlaczego VIP?) i za standardową opłatą 500 bahtów mam prawo spędzić parę godzin po birmańskiej stronie granicy, choć tylko i wyłącznie w enklawie Thachileik. Lekki niepokój, że będę od teraz poruszał się jedynie z papierową przepustką, a paszport zostanie w jakiejś szufladzie na granicy, nie opuszczał mnie aż do powrotu.
Przekroczenie granicy – okazało się – nie jest trudne, ale zanurzony w oceanie obcych języków i zaaferowanych ludzi czułem się trochę niepewnie. Najważniejsze, że mogę już z budynku granicznego wyjść i stanąć na birmańskiej ziemi.
Tachileik
W tej małej przygranicznej birmańskiej enklawie (ok 50 tys. mieszkańców), ze wszystkich stron otoczonej głęboką dżunglą i górami, mam zawczasu umówionego telefonicznie kierowcę tuk-tuka (Tomek, dziękuję), który czeka na mnie, żeby zrobić mi godzinną objazdówkę po najciekawszych punktach okolicy. Oczywiście można samodzielnie wynająć sobie kierowcę, ale w tym wypadku mam pewność, że cena jest OK, że plan jest dobry i kierowca godny zaufania.
Pierwszy przystanek objazdówki przypadł pod niewielką świątynię “słoniową” Enrobed Elephant Temple, sprawiającą wrażenie domu kultury.
Na niedalekim wzgórzu z kolei stała wielka – złota oczywiście – stupa, Golden Shwedagon Stupa. Wyglądająca – przepraszam – trochę jak dekoracja lub część skansenu. Pusto, nieswojo, może nie najlepszy czas na wiernych i turystów…
Dodatkowo widać, że nadciąga jakaś gigantyczna ulewa. Szkoda, bo dopiero rozpocząłem zwiedzanie. Z drugiej strony to przecież pora deszczowa…
We wnętrzach birmański Budda w otoczeniu tajskich imienników.
Od razu znalazła się przewodniczka, o uzębieniu świadczącym o dużym przywiązaniu do żucia betelu. Przekonana, że umie po angielsku dużo mówiła, a ja bardzo mało rozumiałem. Ale pamiątkę kupiłem, przecież wiem, że dla niej tych paręnaście moich złotych ma znacznie większą wartość…
Mój tuk-tukarz zabrał mnie do wioski literalnie zbitej dechami, żebym mógł zobaczyć “prawdziwe życie” w Birmie. Bardzo bym nie chciał, aby mieszkający tu ludzie widzieli we mnie zarozumiałego tropiciela “wzruszającej” biedy. Mnie naprawdę interesuje, jak ludzie tu mieszkają, jak żyją.
Porozmawiać nie mam szansy, mogę tylko się rozglądać na wszystkie strony. Osada wygląda rzeczywiście nieszczególnie, choć mnie takie miejsca najbardziej frapują . Różne pytania kłębią się wtedy w głowie… Zapuszczam się coraz głębiej. Nikt nie zwraca na mnie większej uwagi. I bardzo dobrze.
Pomimo ewidentnej biedy dzieci zawsze znajdą okazję i miejsce na zabawę 🙂
Z dużej chmury duży deszcz. Rozpadało się na dobre. Cieszę się, że zdążyłem w ogóle przyjechać do tej małej Birmy przed deszczem…
Sądziłem – przyznam się – że będzie to taka typowa monsunowa ulewa, do jakich już się w Tajlandii przyzwyczaiłem. Mocno i krótko. Short sharp shower – jak mawiają zwolennicy herbaty o piątej.
Ale byłem w błędzie. Po pół godzinie spora część miasteczka była już nieźle podtopiona. Potwierdził się kiepski stan dróg i kanalizacji (jeśli takowa tam w ogóle istniała)…
Musiałem tę ulicę-rzekę dwa razy przejść wbród (i nie tylko tę) nie bez lekkich obaw, ale nogi szczęśliwie przeżyły te podwodne wycieczki bez żadnych zakażeń, zapewniam.
Licząc na koniec ulewy schroniłem się pod daszkiem najbliższego domu i oddałem się obserwacjom lajfstajlu. Może to przez deszcz, a może porę obiadu, ale do fryzjera (fryzjerek) raczej nikt się nie pofatygował… 🙂
Natomiast do aparatu pozować wszyscy (prawie) bardzo chętni
Trafiłem po drodze na jakiś mały muzułmański kwartał…
I rzecz jasna wszedłem zobaczyć, co tam się dzieje. “Przyłapałem” kobiety w trakcie przyrządzania wspólnego, jak można sądzić, obiadu. Zostałem zaproszony na szóstą, ale niestety nie skorzystam, bo granica o szóstej jest już zamykana na głucho, aż do rana.
A życie toczy się przy niej normalnie, choć ulice zamienione w rzeki.
Cóź. Birma zaliczona, choć to tylko jedno niewielkie miasteczko. Trzeba wracać, bo na nocowanie tutaj nie byłem przygotowany, zwłaszcza, że moja przepustka graniczna wystawiona była tylko na ten jeden dzień a paszport został u urzędników na posterunku. Bez żadnych kłopotów na granicy odebrałem paszport z powrotem i z ulgą schowałem go do kieszeni.
Welcome back to Thailand 🙂 Tyle tylko, że ciągle padało. Graniczna rzeczka Sai zamieniła się w rwący potok. Na pobliskim targu spróbowałem tutejszej specjalności: prażonych kasztanów.
Wziąłem niewielką torebkę za 100 bahtów. Kasztany były genialne! Słodkawe, orzechowe, pyszne – bardzo polecam, jeśli ktoś jeszcze nie próbował.
Noc przebiegła w hałasie deszczu walącego w dach, a konkretnie w blachę falistą, którą pokrytych jest większość domów w Tajlandii. Rezonuje to straszliwie, musisz wyjść na zewnątrz, aby realnie przekonać się, jak mocno pada, a pada zawsze słabiej, niż rezonans falisty podpowiada. Rano przekonałem się jednak, że deszcz lał przez całą noc i nie zamierza przestać. Mogę sobie tylko wyobrażać, jak dzisiaj rano wygląda Tachileik. Rzeka Sai wylała i zalała granicę, pięknie bym teraz wyglądał, gdybym z jakichś powodów został wczoraj w Birmie!
W planach miałem Złoty Trójkąt, łódkę po Mekongu i wyskok do Laosu. Dupa – że tak powiem, proszę państwa – dupa 🙁 Deszcz leje, niebo zasnute, żadnych widoków na poprawę. Spotkany Anglik też nie wróży poprawy. Trzeba stąd uciekać na południe. Nie ma sensu siedzieć w pokoiku, albo jechać, żeby nic nie zobaczyć w deszczu i popsuć sobie wrażenie.
Jako że muszę być za dwa dni w Lampang, wybrałem sobie za cel Phayao, mniej więcej w połowie drogi, łatwiej mi będzie rozplanować następne dni…