Gdybym przed wyjazdem…
nie zgubił pieniędzy – nie pieściłbym każdej chwili od samego początku wyjazdu, nie szukał najtańszych opcji, nie rezygnował z jednych wypraw, wymyślając na poczekaniu inne… I wszystko ułożyłoby się zupełnie inaczej…
Gdybyśmy w Tbilisi
nie spotkali Oli i nie skonsultowali z nią naszych planów, inaczej ułożyłby się krótki gruziński etap
i może nie starczyłoby czasu, żeby zatrzymać się w polskim hostelu w Udabno, zauroczyć się tym miejscem i powziąć mocne postanowienie powrotu!
Gdyby ormiański kierowca
nie wyrzucił nas zniecierpliwiony z marszrutki na poboczu drogi, nie zatrzymalibyśmy się w sklepiku, gdzie dowiedzielibyśmy się o przewrocie w Armenii…
nie poszlibyśmy pieszo pod Sevanawank…
i nie dali się podrzucić taksówkarzowi, którego brat ostatecznie nie namówiłby nas na kurs do Jeghegnadzoru – i cała Armenia inaczej by nam się ułożyła!
Gdyby w hoteliku w Jeghegnadzorze
był wolny pokój, nie spalibyśmy na campingu, nie łapalibyśmy stopa w tym samym miejscu…
i nie mieli okazji skorzystać z zaproszenia lekko napitego, przesympatycznego kierowcy i nie spotkalibyśmy naszych szczodrych, spontanicznych, ormiańskich biesiadników!
A gdybyśmy nie zawiązali ormiańsko-polskiej przyjaźni
i nie złapali z ich pomocą kuriera… naszego kuriera… który zawiózł był nas bezpośrednio na granicę, cała podróż irańska wyglądałaby inaczej.
Gdyby to wszystko
inaczej się potoczyło, nie jechalibyśmy nad morze Kaspijskie w tym samym czasie, co sympatyczna “dziewczyna z pociągu”…
i w konsekwencji nie przeżylibyśmy cudownego wieczoru pożegnalnego 10 dni później, przed wylotem do Istambułu.
Gdybyśmy nie zaczepili
przypadkowo obcej pary na plaży nad morzem Kaspijskim, nie byłoby szansy, żeby nas podrzucili sami z siebie do Sari i nie odkrylibyśmy tak szybko, na czym polega irańska zdolność nawiązywania natychmiastowych znajomości 🙂
Gdyby nie zdarzyło się
to wszystko, co wyżej, nie zyskalibyśmy dwóch dodatkowych dni do wykorzystania i nie mielibyśmy okazji poszwędać się po zakamarkach Wielkiego Bazaru w Teheranie…
i nie zrobiłbym zdjęcia, które jest dla mnie swoistą kwintesencją współczesnego Iranu…
Gdybyśmy pilnowali skrzętnie
wcześniej ustalonego planu, przede wszystkim w ogóle nie pojechalibyśmy do Shirazu, a dzisiaj trudno mi wyobrazić sobie podróż po Iranie z pominięciem Shirazu…
Gdybym nie musiał oszczędzać
nie zrezygnowałbym z wyprawy do Kermanu! A wtedy nie trzeba by było kolejny raz zmieniać planów i nie zatrzymałbym się w Yazd…
A gdybym będąc w Yazd
(w którym miało mnie nie być) nie zagadał do dziewczyny przy śniadaniu w hostelu, to nie zmieniłbym ad hoc planów i nie odkryłbym nie-z-tej-ziemi domu w Varzaneh…
I znowu każdy następny dzień wyglądałby inaczej i inne spotkałyby nas przygody…
W tej podróży
każdy jeden dzień był konsekwencją przypadkowych spotkań i podejmowanych spontanicznie decyzji. W każdych innych okolicznościach cała podróż przebiegłaby innymi szlakami i zakamarkami. Byłaby to podróż w każdym detalu inna i na pewno też fascynująca, tylko że inaczej. Chodzi więc o to, by wchodząc do rzeki, pozwolić się ufnie porwać jej nurtowi.
Mój zatem przepis na każdą następną wyprawę: Nie planować! Nie układać harmonogramów! Nie bać się wszystko zmieniać! Korzystać z każdej sposobności! Ufać rzece! Dać sobie prawo do bycia zaskoczonym! I pamiętać, że każda decyzja i każdy wybór jest absolutnie wolny, jedyny i wyjątkowy, i zawsze najlepszy…