Ja puteszestwuju awtostopam…
Nauczyłem się formułki, która miała mi zagwarantować jazdę bezpłatną, czysto turystyczną, bowiem ludzi jadących okazją na wylocie Kijowa całkiem sporo. Autostop, wiadomo, raz bierze, raz nie. Jak ryby. Na głównych trasach, jak Kijów-Żytomierz szybciej łapiesz, niż zrzucisz plecak. Moja odżywka o podróżowaniu autostopem przez Ukrainę sprawdziła się doskonale. Nikt nie żądał odetnie zapłaty, raz sam zaproponowałem, bo wszyscy współpasażerowie płacili zwyczajowo (marne grosze typu 20 hrywien, czyli 2,50 zł), nie chciałem być „gorszy”. Zatem centralny odcinek: easy. Żeby wydostać się z Kijowa pojechałem metrem do stacji – nomen omen – Żytomirska. Stamtąd jakimkolwiek autobusem (marszrutką) w kierunku „Camping”. Tam wysiadasz, idziesz kawałek i masz pyszną miejscówkę do łapania. Pierwszy kierowca, i to do samego Żytomierza, zatrzymała się po 2 min ustach 🙂 Umówił się ze mną, ze on będzie do mnie mówił po ukraińsku, a ja będę odpowiadał po rosyjsku (tzn będę udawał ze odpowiadam po rosyjsku, bo mój rosyjski jest datowany na lata 70-80, wiadomo wiec jakiej jest jakości). Niemniej jednak przegadaliśmy o historii, polityce, Unii Europejskiej, separatystach cała drogę 🙂
W odruchu przyjacielskim Dima podrzucił mnie na wylotówkę do Berdyczowa, skoro Żytomierz sam w sobie mnie nie interesował. Stanąłem na wylocie i czekałem może trzy samochody. Zatrzymał się lekarz okulista, choć z rozmowy brzmiał raczej jak rozgoryczony policjant albo żołnierz. Strasznie narzekał na „bandyckie” państwo. Wypytywał o pensje policyjne w Polsce i ceny mieszkań…
Berdyczów (Бердичів)
Wysadził mnie pod samym najpiękniejszym w Berdyczowie (może nie tylko w Berdyczowie) kościele karmelitów bosych, postawionym w latach 1739–1743.
Wyobrażam sobie, ile koni stąpało po tych kamieniach przez całe ich trwanie na podjeździe do bramy sanktuarium… Kościół stoi nieco na uboczu, dzięki czemu zachował prowincjonalny urok. Szczęśliwie nie otaczają go żadne posowieckie budynki…
Tak, tak, to ten Berdyczów 🙂 Do miasta jednak kawałek trzeba podjechać marszrutką lub przejść z plecakiem na plecach.
Po „tym” (lub dokładniej “tamtym”) Berdyczowie pozostało niewiele. Trzeba się trochę nachodzić, żeby wychwycić parę mocno nadgryzionych zębem czasu smaczków. A każdy cieszy oko, choć stan ich jest niemal tragiczny. To jednak już spory kawałek od stolicy. Moje pierwsze spotkanie z ukraińską prowincją
Przy okazji. Skąd źródła naszego „pisz pan na Berdyczów”? Otóż w bardzo dawnych czasach (XVII-XIX) Berdyczów był bardzo ważnym ośrodkiem kupieckim. Z królewskiego nadania miał wyjątkowe prawo do czterech targów rocznie. Zatem każdy liczący się handlowiec musiał raz albo i nawet cztery razy do roku być w Berdyczowie. Pisz na Berdyczów znaczyło: może list trochę poczeka, ale na pewno kiedyś go odbiorę z poczty.
Piękny musiał być Berdyczów, choć dziś to taka mieszanka ruin, rekonstrukcji i współczesnego ohydnego budownictwa.
Jeden dom przykuł moją baczną uwagę. Był (kiedyś) zachwycający, a dziś już tylko pozwala wyobrazić sobie, jak mógł wyglądać ze sto lat temu.
Podszedłem do kobiety, która siedząc na zrujnowanym ganku, przyglądała się w milczeniu jak robię zdjęcia. Wysłuchałem jej żalu.
Starsza pani z rezygnacją w głosie machnęła tylko ręką. “Taką mamy złodziejską władzę.” Dopuścili do ruiny ten piękny dom, który czeka już tylko zawalenia… Ech, żyzń…
No to w drogę, czas ucieka 🙂
Planując już wyjazd z miasta, dotarłem na dworzec, chyba przede wszystkim po to, żeby spróbować pysznych ukraińskich jabłek prosto z ogrodu.
Ostatecznie żeby wydostać się z Berdyczowa w kierunku Winnicy, musiałem wziąć marszrutkę do… Winnicy.
Skoro zdecydowałem się jechać autostopem, zwłaszcza że tak dobrze mi szło, wysiadłem z autobusu na przystanku Chażyn parę kilometrów za miastem i stanąłem na poboczu. A na poboczu klimaty już zupełnie nie miejskie. Takie chyba bardziej prawdziwie ukraińskie.
Na wylotówce stałem może 2 minuty 🙂 Zatrzymał się przemiły kierowca nową furgonetką. Bardzo wygodna jazda. I znowu rozmowa o okolicach, trochę polityce, sytuacji na wschodzie… I tak dojechaliśmy do Winnicy.
Winnica (Вінниця)
Mój kierowca bardzo zachwalał i namawiał na obejrzenie pokazu nowoczesnych fontann, ufundowanych przez firmę Roshen – czyli firmę premiera Poroszenki. W wielu miejscach Ukrainy widzę to logo. Na placach zabaw. Na sklepach. Na nowozbudowanym teatrze w Kijowie… Nie, nie poszedłem oglądać fontanny. Wolałem powałęsać się po mieście.
Korzystałem nierzadko z topornej dość komunikacji tramwajowo-trolejbusowej, przydatnej szczególnie wtedy, gdy bierze się łóżko w hostelu, który mieści się nad myjnią samochodową, kilka dobrych kilometrów w centrum miasta. Bilet 3 hrywny, czyli… mniej niż 50 groszy. Taka jazda to – przy okazji – okazja na podpatrywanie ludzi..
Miasto urokliwe. Dość spore, ale nie czuje się jego wielkości. Raczej prowincjonalne – w dobrym tego słowa znaczeniu.
A wieczorem wybrałem się pod wieżę miejską.
Przysiadłem sobie w niewielkiej restauracji tuż pod wieżą. Zajętych było 6 stolików licząc z moim. TRZY KELNERKI uwijały się między stolikami, albo czekały w pełnej gotowości, by w razie potrzeby ruszyć z przemiłym uśmiechem.
Na piwo czekałem jedną minutę od chwili, gdy pomyślałem, że miałbym ochotę na jeszcze jedno bezalko 🙂 Nie omieszkałem powiedzieć o tym dziewczynie, która przyniosła mi rachunek. Gdy odchodziłem wszystkie trzy mi radośnie pomachały. Miło było być tam klientem. Bodajże ostatnim tramwajem już po 23 ( na rozkładzie jazdy już w ogóle takiego nie było) wróciłem do hostelu.
Pierwszy dzień stopowania po Ukrainie (Kijów – Berdyczów i Winnica) zaliczony i to chyba z niemałym sukcesem 🙂 zobaczymy jak pójdzie jutro, gdy jeszcze bardziej oddalać się będę od stolicy.