Gdy tylko przyjechałem do Drohobycza…
wniknąłem w zakamarki miasta z pasją odkrywcy dawno odkrytego. Godzina już była mocno popołudniowa, Stanisławów za plecami, a miałem jeszcze dzisiaj dojechać do Lwowa. Czasu nie miałem więc zbyt dużo. Nic to, najważniejsze że jestem! Drohobycz. Miasto Brunona Schulza. Czuję w sobie ekscytację ale i zawstydzenie. Dlaczego dopiero teraz odwiedzam Ukrainę i Drohobycz (a za chwilę i Lwów), przecież to tak nam blisko…
Zacząłem szukać śladów dawnych czasów i dawnych mieszkańców…
Rynek był pusty i żółty od żaru, wymieciony z kurzu gorącymi wiatrami jak biblijna pustynia… Stare domy, polerowane wiatrami wielu dni, zabarwiały się refleksjami wielkiej atmosfery, echami, wspomnieniami barw, rozproszonymi w głębi kolorowej pogody.
Zdawało się, że całe generacje dni letnich obtłukiwały kłamliwą glazurę, wydobywając z dnia na dzień wyraźniej prawdziwe oblicze domów, fizjonomię losu i życia… Teraz okna, oślepione baskiem pustego placu, spały, a balkony wyznawały niebu swą pustkę…
Z półmroku sieni wstępowało się od razu w słoneczną kąpiel dnia. Przechodnie, brodząc w złocie, mieli oczy zmrużone od żaru, jakby zlepione miodem… i wszyscy, którzy szli dziś ulicami, spotykali się, mijali, starcy i młodzi, dzieci i kobiety, pozdrawiali się w przejściu…
Mieszkaliśmy w rynku, w jednym z tych ciemnych domów o pustych i ślepych fasadach, które tak trudno od siebie odróżnić. Daje to powód do ciągłych omyłek…
Gdyż wszedłszy raz w niewłaściwą sień i na niewłaściwe schody, dostawało się zazwyczaj w prawdziwy labirynt obcych mieszkań, ganków, niespodziewanych wyjść na obce podwórza…
W jednym z tych domków, otoczonym sztachetami brązowej barwy, tonącym w bujnej zieleni ogródka, mieszkała ciotka Agata. Wchodząc do niej, mijaliśmy w ogrodzie kolorowe szklane kule, tkwiące na tyczkach, różowe, zielone i fioletowe, w których zaklęte były całe świetlne i jasne światy…
Wędrując tropami Schulza
Drohobycz na każdym kroku odsłania zupełnie inne, nieoczekiwane oblicza…
Oczarowana i zmylona wyobraźnia wytwarza złudne plany miasta, rzekomo dawno znane i wiadome, w których te ulice mają swe miejsce i nazwę, (…) w niewyczerpanej swej płodności nie ma nic lepszego do roboty, jak dostarczać wciąż nowych i urojonych konfiguracji…
O tej późnej godzinie bywają czasem jeszcze otwarte niektóre z owych osobliwych a tyle nęcących sklepów, o których zapomina się w dnie zwyczajne. Nazywam je sklepami cynamonowymi dla ciemnych boazerii tej barwy, którymi są wyłożone…
Rdzenni mieszkańcy miasta trzymali się z dala od tej okolicy, zamieszkiwanej przez szumowiny, przez gmin, przez kreatury bez charakteru, bez gęstości, przez istną lichotę moralną, tę tandetną odmianę człowieka, która rodzi się w takich efemerycznych środowiskach
A po drugiej stronie parkanu, za tym matecznikiem lata, w którym rozrosła się głupota zidiociałych chwastów, było śmietnisko… Nikt nie wiedział, że właśnie odprawiał sierpień tego lata swoją wielką pogańską orgię.
A mnie ogarnia w Drohobyczu wielki ból, na nowo wyrosły gniew…
Uskrzydlony pragnieniem zwiedzenia sklepów cynamonowych, skręciłem w wiadomą mi ulicę i leciałem więcej, aniżeli szedłem, bacząc by nie zmylić drogi. Tak minąłem już trzecią czy czwartą przecznicę, a upragnionej ulicy wciąż nie było. W dodatku nawet konfiguracja ulic nie odpowiadała oczekiwanemu obrazowi. Sklepów ani śladu.
Będziemy wiecznie żałowali, żeśmy wtedy wyszli na chwilę… Nigdy nie trafimy już doń z powrotem. Będziemy błądzili od szyldu do szyldu i mylili się setki razy. Będziemy wędrowali przez szpalery książek, wertowali czasopisma i druki… Będziemy się wikłali w nieporozumieniach, aż cała nasza gorączka i podniecenie ulotni się w niepotrzebnym wysiłku, w straconej na próżno gonitwie…
Tak, nie pozostaje nic innego jak zakryć oczy i bezgłośnie krzyczeć na niewzruszone koła historii, który tutaj, w Drohobyczu, zostawiły za sobą cały namacalny wręcz, zamordowany świat…
Zbliża się wieczór, najwyższy czas ruszyć do Lwowa…
Czasami, w nieregularnych porach dnia, gdzieś ku końcowi tygodnia, można zauważyć ludzi czekających na zakręcie ulicy na pociąg. Nie jest się nigdy pewnym, czy przyjedzie i gdzie stanie, i zdarza się często, że ludzie ustawiają się w dwóch różnych punktach, nie mogąc uzgodnić swych poglądów na miejsce przystanku…
W ostatniej chwili, gdy pociąg już stoi na stacji, toczą się w nerwowym pospiechu pertraktacje z przekupnymi urzędnikami linii żelaznej. Zanim te negocjacje się kończą, pociąg rusza…
A ja mogę dodać, że akurat moje negocjacje zakończyły się sukcesem i posiadając bilet na “elektriczkę” zostałem za niewielką dopłatą do ręki konduktora wpuszczony do “prywatnego” przedziału pierwszej klasy – cóż za eleganckie zakończenie tego fantastycznego ukraińsko-kresowo-szulcowego dnia. Drohobycz żegna mnie ulewą, ale ja mogę z dziką ulgą wygodnie wyciągnąć zmęczone nogi na wygodnej kanapie…
Pomyśleć, że rano wyruszyłem z Kołomyi. Po drodze “zaliczyłem” Stanisławów, teraz Drohobycz, a przede mną jeszcze Lwów. Na liczniku mam dzisiaj zrobione 15 km pieszkom, a czeka mnie jeszcze pewnie trochę spacerowania po Lwowie przed spaniem. 18 km pęknie jak nic 🙂
OCZYWIŚCIE wszystkie cytaty zaczerpnąłem ze „Sklepów cynamonowych” Schulza – dodaję gwoli poprawności autorskiej 😜
Pingback: Ukraina autostopem? Dzień 9: Lwów. W końcu Lwów... - swoją drogą