Dotarłem nad Mekong i czuję się jak medalista olimpijski, do którego jeszcze nie dotarło, co się stało. Wyjątkowość tego czasu i miejsca dotrze do mnie później. Faktem jest, ze dotarłem najdalej na wschód Tajlandii i będę mógł zanurzyć dłoń w nurcie legendarnej rzeki.
Udało mi się w miarę wcześnie wstać, czyli ok. 7.30. Zależało mi, żeby jak najdłużej mieć dobre światło. Tutaj dzień jest krótki, Zaczyna się po 5, kończy przed 19-tą. Nie ma świtu, nie ma wieczoru. Jeszcze o 18.30 jest jasno, o 19.00 ciemno jak w… Rano nie sprawdzałem 🙂
Bardzo chciałem z samego rana pospacerować nabrzeżem. Poczuć specyficzny, graniczny klimat miasta dalekiej prowincji.
Pamiętacie listy kolejkowe po wizy? Bardzo podobnie wyglądało to w Mukdahanie. Ludzie w kolejce, jakieś nerwy, ktoś na boku z zeszytem spisuje czyjeś dane. Może po prostu zbierali komplet na łódź?
Wzdłuż nabrzeża idąc można trafić na rekomendowane przez przewodniki miejsce założone przez jakichś angielsko-tajskich ekscentryków, którzy przenieśli się z Bangkoku aż na sam wschód. Knajpa nazywa się Wine Wild Why?
Niestety nie dowiedziałem się “Why?”, bo wieczorem dotarłem za późno (ok. 22), a rano za wcześnie (ok. 8.00). Cóż, nie ma sezonu, nie ma klienteli, nie ma wejścia 🙁 Szkoda, mam świadomość, że nigdy więcej tu nie zajrzę…
Ciut na południe jest Park Narodowy Mukdahan (po prawdzie nazywa się: Phu Pha Thoep). Erozyjne formy skalne. Trochę takie nasz “Strzeliniec”
Ciekawe jest to, że formy te znajdują się na szczycie góry, która jest zastygłym wulkanem i cała jej powierzchnia to wielka rozlana wulkaniczna skała!
Jedziemy dalej. Wbijam się w interior. Na chybił trafił. Wąską drogą wzdłuż pól ryżowych
Jak rzekłem, kobiety zajęte gotowaniem i sprzątaniem, mężczyźni odpoczywaniem.
Żegnam się z uśmiechem i ciężko walczę, żeby na wąskiej grobli wykręcić moim pick-upem z powrotem.
Wbijam się w kolejną dróżkę, kieruję się nosem, chcę wreszcie nad rzekę
Dojeżdżam prawie do brzegu. Stoję nad samym Mekongiem. Zanurzam rękę (którą potem profilaktycznie spłuczę dokładnie wodą z butelki). Brzeg, nad który trafiłem, do złudzenia przypomina mi naszą ojczyznę 🙂
Szukam innego miejsca. Mapa coś podpowiada. Punkt widokowy. Jadę na czuja. Znaków drogowych w zrozumiałych łacińskich znakach nie uświadczysz.
W końcu droga się kończy na jakimś podwórku. Wokół żywego ducha (nie licząc paru znudzonych krów). Coś tam mi majaczy w oddali, wygląda ciekawie…
Schodzę po skałach wypełnionych w szczelinach wodą. Wreszcie dochodzę do skraju klifu. To jest to! Wiem, że zdjęcia nie oddadzą magii tego miejsca. Szkoda, nie pomyślałem, żeby nakręcić ujęcie kamerką.
Ktokolwiek zapuści się w te rubieże – to miejsce która naprawdę polecam uwadze!
Przepraszam, że mi się mój dekielek wcisnął w kadr… Ale przynajmniej mam dowód, że zdjęcie własne, nie ściągałem tym razem z internetu 🙂
Robiło się późno. Spieszę się do Khong Chiam, a po drodze wedle mapy trochę fajnych miejsc w kolejnym parku narodowym.
Przemykam przez jakieś miasteczka, pozdrawiam dzieciaki, zbierające się do rozwózki typowym tajskim “gimbusem”. Naszym dzieciakom też pewnie by się podobało…
No i docieram do parku narodowego Pha Taem, gdzie znajduję parę uroczych miejsc. Na przykład takie:
i takie:
Docieram do Khong Chiam już po ciemku. Znajduję lokum, nie najgorsze, da się spać. A jeszcze mała kolacja w miłym towarzystwie
By the way, niezły patent: zamiast serwetek rolka papieru toaletowego w sympatycznym, plastykowym podajniku (na zdjęciu w prawym rogu). I to papier, i to papier. Wszystko ok 🙂
Z rana – pożegananie z Mekongiem. Miejsce, gdzie łączy się z rzeką Mun i tworzy rzekę dwóch kolorów. Niestety dla mnie niezauważalną. Może nie ta pora roku, nie ta pora dnia…
Widać na spodzie zdjęcia, że toczą się jakieś prace na zbiegu rzek. Cholera wie, co budują, ale szybko nie zbudują…
Zdjęcia “rzeki dwóch kolorów” robię z watu, ulokowanego na wzgórzu nad miasteczkiem. Ciekawa to świątynia, bo łączy w sobie elementy khmerskie, buddyzmu tajskiego (therawada) i chińskiego
Regiony przez które teraz przejeżdżam to dawne królestwo khmerów i tutaj nagromadzonych jest najwięcej lepiej lub gorzej zachowanych prasatów.
Dziś nie mam sił się rozpisywać, po powrocie do BKK będę miał więcej sposobności, by się trochę podzielić z bardziej osobistymi przemyśleniami. Teraz tylko parę smaczków z drogi.
Np. dzwonnica:
Gdy ją zobaczyłe, nie wiedzieć dlaczego, zacząłem nucić na głos: “You are so beautiful…”
No i na koniec Surin, stolica tajskich słoni. Tu odbywa się raz do roku wielki festiwal słoni. A na co dzień wioska Ta Klang, ok. 50 km na północ od Surinu, zaprasza elefantofilów.
Wita ich na początek parę sympatycznych tabliczek i drogowskazów
A potem sielanka się kończy. I gdy ma się na uwadze, jak tutejsze ludzkie plemię traktuje słonie, jak łamie im charaktery, by zmusić do uległości, jak je terroryzuje, by później hołubić…
Ten słoń (a chyba raczej słonica) tylko pozornie ma wesoły wyraz pyska. Spętana i osaczona stale kręci głową i trąbą w jakimś akcie desperacji, jakieś chorobie sierocej…
A może bardzo pragnie dotknąć swego małego, który podobnie jak ona w łańcuchach kręci się nieodpodal.
No nie wiem, targają mną ambiwalentne uczucia. Z jednej strony przyjemnie jest podejść i pogłaskać trąbę malca, z drugiej serce krwawi na widok tych majestatycznych a spętanych łańcuchami zwierząt-jeńców.
Ostatni etap mojej pierwszej eskapady. Dziś dzień khmerski. Mam w planie dwie znakomicie zachowane świątynie khmerskie ważne w polityczno-religijnym systemie Angkor.
Jednak z rana okazało się, że mój samochód utknął na parkingu przy dworcu, obok bardzo podrzędnego hotelu o szczytnej nazwie NEW, w którym miałem (nie)przyjemność spędzić noc. Jeśli ktoś chce przenocować za najmniejsze możliwe pieniądze (15 zł), mieć lichy (ale jednak) dostęp do wi-fi, lekko zagubionego karalucha w łazience – to “polecam”.
Niezależnie od tego rano znalazłem się (co znaczy że noc przeżyłem) w centrum przygotowań do jakiegoś wielkiego przemarszu, procesja, parady, pochodu pierwszomajowego wszystkich, jak mniemam, szkół Surinu. Szkół “cywilnych”, wojskowych a nawet buddyjskich. Święto jakieś? Może. Może dzień otwartych drzwi?
Jadę. Ciekaw otaczającej kultury skręcam w kierunku wioski opisanej jako centrum tajskiej muzyki. Trafiam na drogę usłaną trzciną….
Okazuje się, że trzcina po wysuszeniu na asfalcie, obdarta z zewnętrznych warstw służy do wyrobu kolorowych mat. Szkoda że maty duże, robią raczej za większy lub mniejszy dywan. Nie kupuję, bo wiem, że miałbym problem z transportem, poza tym w Polsce szybko okazałaby się bezużyteczna. Żałuję, że nie mogę wesprzeć finansowo tradycyjnego rękodzieła.
Patrząc na uśmiechniętą kobietę i na jej dom, widzę, że nie ma wielkich potrzeb. Może takie życie jest bardziej szczęśliwe? To takie charakterystyczne, w rzeczy samej dość paskudne, pytanie najedzonego, bogatego Europejczyka, co by zrzucić z siebie pewien dyskomfort podróżnika
Po drodze miłe spotkanie. To znaczy nie wiem, czy miłe. Raczej wygląda na to, że wpakowałem się komuś do łazienki i przyłapałem w trakcie kąpieli. Sorry!
O drogach w Tajlandii kiedyś napiszę większą całość, teraz tylko mały obrazek z podrzędnej drogi prowadzącej do prasatu. Wiem – to droga do ważnego punktu turystycznego, rzeczywiście dobrze zrobiona, jeździłem też po takich dziurach, że nawet w Polsce by się takich nie znalazło. Ale ta akurat ładna i bezpieczna, przyznacie
Ok. Jestem na rozdrożu.
Zajrzę do obu. Na początek Phanom Rung Historical Park. Brzmi poważnie. I wygląda poważnie już od samego wejścia. Wierzchołek wulkanu. Świątynia poświęcona Sziwie. Phanom Rung symbolizuje centrum wszechświata, postawiono ją między X a XIII wiekiem. Stąpam po tych samych zwietrzałych wulkanicznych kamieniach. Szorstki dotyk historii.
Po bokach ludzie ustawiają kamienie symbolizujące Buddę. Są ich setki. Każdy ma bardzo osobisty charakter. Są szczere. Widziałem chłopaka, który zatrzymał się na chwilę i sam ułożył małą piramidkę.
Prasat naprawdę robi wrażenie. Rozmachem, precyzyjnym rozplanowaniem po regularnych osiach krzyża, zachowanymi detalami.
I brakiem turystów. Pusto, tym samym bardziej historycznie, mniej turystycznie. To akurat cieszy. Wszystkie kamienie dla mnie.
Zanim zmienimy obiekt, coś z cyklu: “Znacie to z własnej doniczki”:
Naturalnie piękne w naturze.
Teraz Muang Tam. Albo Muangtam. Albo Meuang Tam. Trochę skromniejsze sanktuarium. X-XI wiek. Podobnie jak poprzednie, poświęcona Sziwie.
Ale robi wrażenie bardziej domowe, niż świątynne. Nieprawdaż?
Ok, jadę w kierunku Bangkoku. Droga zbliża się niebezpiecznie granicy z Kambodżą. Na drodze wojsko, ale nieliczne i znudzone, zapory ustawione na asfalcie mocno zakurzone, co usypia nieco czujność i pozwala w miarę śmiało jechać dalej. Jeszcze jeden drogowskaz do prasatu, tym razem to Khad Lon. Niewiele z niego pozostało. Nie wspominałem czegoś o dziurach i wybojach?
Już się stęskniłem za Bangkokiem. Za zapchanymi, dusznymi, czasem śmierdzącymi ulicami. Już mi się trochę znudziło bycie samotnym turystą i ciekawostką w zagubionych wśród pól ryżowych wiosek. Tęsknie do tłumów, do ludzi (choć tu tak pięknie)!
Wiem, że po paru spoconych dniach zatęsknię za pustką i przestrzenią 🙂 Ale czas trochę pomieszkać i przygotować się do następnej wyprawy. Tym razem – wedle planu – wschodnie wybrzeże i wyspy, czyli Pattaya, Rayong, Chanthaburi, Ko Samet, Ko Chang, Ko Kut…
Czy towarzystwo do kolacji nie stało się sama kolacją?
Jesteś pewien? 🙂
—
PZDR RG
Zapewniam, że bardzo uważam na to, co jem. Zwłaszcza w Isanie, który słynie np. z prażonych w głębokim tłuszczu skorpionów i larw, Jeszcze nie jestem gotów na te degustację 🙂