Plan jest karkołomny: dotrzeć przez park Khao Yai, Korat, wielką równinę Isaan do Mukdahanu na granicy z Laosem, by wzdłuż Mekongu zjechać na południe i wrócić do Bangkoku zaliczając po drodze “miasto słoni” Surin i khmerskie świątynie blisko kambodżańskiej granicy. Z najbogatszej stolicy do najbiedniejszej, wschodniej prowincji.
Rzucam się w otchłań Tajlandii To już nie są żarty. To jest autentyczna wyprawa w nieznane! 1450 km wielkim, ociężałym pick-upem, który będę prowadził pierwszy raz w życiu! Przecież to się nie może udać 😉
Pierwszy etap wyprawy ma mnie doprowadzić do magicznie brzmiącego Mekongu.
Ruszam więc. I z miejsca wiem, że to jest czyste szaleństwo! Pickupa, którego użyczył mi Janusz miałem sobie odebrać z piętrowego parkingu obok siedziby z Ultima Travel. Miałem prawo podejrzewać, że wydostać się z kwartału, który stanowił centrum hurtowego handlu ulicznego w Bangkoku nie będzie mi łatwo. Permanentna ciżba ludzka. Jak przecisnąć się przez nią wielką gargarą, której się nie nauczyło jeszcze prowadzić? Najlepiej… o świcie, kiedy ludzi najmniej i dopiero rozstawiają swoje kramy. Tak zrobiłem i chwała mi za to. Wyjechałem i dojechałem pod swój blok bez większych problemów, chociaż od razu przekonałem się, że maszyna jest ociężała i niełatwa w ujeżdżeniu. Na dobre zapakowałem się do niej już rano, po krótko przespanej nocy. Z miejsca, bez żadnego treningu w ulice Bangkoku. Absolutne szaleństwo! Kilka pasów ruchu z samochodami, skuterami, pickupami i autobusami lawirującymi po azjatycku między sobą w ułańskim chaosie. Jestem spocony z nerwów, uważając straszliwie, żeby znaleźć drogę wyjazdową i przy okazji kogoś tą landarą nie potrącić. Prawdę mówiąc, nie wiem, jak mi się to udało.
Khao Yai
Nakhon Ratchasima (Korat)
Rano poświęciłem trochę czasu, żeby zobaczyć z bliska miasto, z którego pochodzą podobnież wszystkie najpiękniejsze kobiety w Bangkoku.
Trudno to twierdzenie zweryfikować, spędzając w mieście ledwie parę godzin… No nie wiem.. Może te najpiękniejsze już wszystkie wyjechały?
Korat ma wiele atrakcji wartych dłuższej wizyty, szczególnie, gdy ktoś lubi ceramikę. W pobliżu znajduje się miasteczko (raczej wieś) Dan Kwian słynne na całą Tajlandię właśnie z racji wszelkiego rodzaju dzbanów, naczyń i figurek…. Ale największą atrakcja okolicy są dobrze zachowane khmerskie ruiny…
Phimai
To moja pierwsza khmerska pamiątka historyczna. Przywitał mnie nie zwracający na mnie żadnej uwagi strażnik.
A zaraz dalej wszedłem na bardzo rozległy plac, zajęty przez XII-wieczny kompleks świątynny Prasat Hin Phimai, stanowiący w tamtych czasach jeden z ważniejszych ośrodków miejskich Imperium Khmerów.
Warto wiedzieć, że Khmerzy w latach 800-1432 panowali nad gigantycznym terenem, obejmującym tereny współczesnej Kambodży (która jest cywilizacyjną kontynuacją Imperium Khmerów), wschodnio-północnej Tajlandii i zachodniego Wietnamu.
Co ciekawe (i dla mnie bardzo korzystne), miejsce jest kompletnie pozbawione turystów. Może rzeczywiście jest poza sezonem, ale dla takiego miejsca nie powinno być złego sezonu!
Żadnych wycieczek, żadnych turystów, czasem trafi się tylko jakiś zabłąkany Niemiec, który filozoficznie zauważy, że Niemcy z Polakami czasem byli dobrymi sąsiadami, a czasem złymi. Ale że przeszłość nie istnieje, przyszłości nigdy nie ma, a jest tylko tu i teraz, więc jest alles gute!
Proszę o usprawiedliwienie! Ja wtedy jeszcze nie wiedziałem, na czy polega sens podróżowania. Naiwnie myślałem, że na oglądaniu miejsc ciekawych. Teraz, mądrzejszy o moją Wielką Podróż Tajlandzką wiem, że najlepiej bym zrobił, siadając na kamieniu i wdając się w dłuższą filozoficzną rozmowę z tym niewątpliwie bardzo ciekawym człowiekiem!
Isaan (Równina Korat)
Droga na wschód ciągnie się przez płaską jak stół Równinę Korat, wielki obszar, którego wschodnią granicą będzie pożądany przeze mnie Mekong. Jadąc setki kilometrów miedzy polami ryżowymi zwróciłem uwagę na to, że w Tajlandii jest mało znaków drogowych. Można przejechać 20 km i trafi się jeden ostrzegający o zakręcie. Prawie żadnych ograniczeń szybkości, z rzadka ostrzeżenie o ostrym zakręcie. Może dlatego sam muszę bardziej uważać, żeby mnie coś nie zaskoczyło na drodze. Jadę nieszybko, rzadko przekraczam setkę, nikt mnie nie przegania, wszyscy jadą podobnym tempem… Może liczba naszych ograniczeń, limitów, zakazów, nakazów i innych przeciwwskazań paradoksalnie zachęca nas właśnie do ryzykowania własnym i cudzym życiem? A tak przy okazji najwyższy czas przedstawić moją maszynę
i drogę, którą podążam, coraz dalej od Bangkoku, coraz dalej od zaludnionej cywilizacji, coraz głębiej w Isaan…
Coraz bliżej Mekongu – nie wiem w sumie dlaczego ta rzeka, ta nazwa działa na mnie jakoś mistycznie – zastanawiam się, dochodzę do wniosku, że Mekong brzmi w moich uszach, w mojej wyobraźni jak synonim całych Indochin.
Prowincja Yasothon, przez którą podążam na wschód, jest najbiedniejszym regionem Tajlandii. Pola ryżowe, biedne, klepane z desek wioski…
Żeby mieć okazję na takie obrazy muszę zjechać z głównej drogi na wschód i szukać równoległych, przecinających interior.
Dla tutejszych – ciężki kawałek chleba (raczej ryżu), dla mnie cudowny obrazek z naturalnego świata, którego coraz mniej i do którego trzeba jechać coraz dalej…
W pewnym momencie zauważam, że trochę dalej od szosy stoi wielkie rozłożyste drzewo, a obok niego krzątają się jakieś osoby. Jak zwykle ciekawski wszystkiego zatrzymuje się i idę w kierunku… dwóch lekko spłoszonych nastolatek, które rwą z drzewa świeże… mango! Uśmiecham się i witam, ale nie nagabuję dziewcząt, bo widzę, że mocno skonsternowane są moja obecnością. Zbieram więc – jak i one – trochę owoców, leżących pod drzewem