Kuala Lumpur? A może…
A może byśmy tak wpadli na dzień (lub cztery) do Malezji? A czemu nie? Plan był taki: przerywamy eksplorację Sri Lanki, lądujemy o świcie w Kuala Lumpur i szukamy pierwszych lepszych biletów last minute do jeszcze bardziej ekscytujących miejsc. Plan prawie doskonały, tyle że w Air Asia akurat takiej promocji nie mieli. Bilety nietanie, a dodatkowo prognozy kiepskie. Wszędzie bardziej na wschód leje. Trzeba by lecieć na Filipiny, ale tam bilety “na już” naprawdę drogie. Kombinujemy dalej. Więc może… Penang? Wszędzie czytam, że Penang to “must”. Dodatkowo sprawdzam pogodę i jest szansa na słońce. Znajdujemy na lotnisku stanowisko kolei malezyjskich (KTMB ETS Train), ale okazuje się, że bilety wyprzedane! Weekend, wiadomo… Zaczynam się denerwować. Grzebię intensywnie w sieci (szczęśliwie można znaleźć bezpłatny dostęp do Internetu w kawiarni na lotnisku). Okazuje się, że bez problemów można się załapać na nocny autobus na Penang.
Zapada decyzja. Dziś “robimy” Kuala Lumpur z noclegiem, jutro wieczorem jedziemy na Penang, tam spędzimy dwa pełne dni i wracamy do Colombo. Akurat bilety Air Asia z Penangu do Kuala Lumpur w miarę tanie, 100 zł od osoby, poza tym latają niemal co godzinę, więc można tak to skonfigurować, żeby wieczorem wylecieć z George Town (Penang), zrobić krótką przesiadkę w KL i przed nocą być już z powrotem w Colombo, w Sri Lance.
OK, czyli Kuala Lumpur. Z lotniska jedziemy “transferem lotniskowym” czyli KLIA Express, niestety bilet do KL Sentral, czyli głównej stacji przesiadkowej (i wielkiego centrum handlowego też) kosztuje aż 60 ringgit (MYR), czyli ok. 50 zł! Niemało. Gdybym wiedział, poszukałbym tańszej opcji, czas nas nie gonił… (Edit: Po czasie dowiedziałem się, że z lotniska do Pudu Sentral (Chinatown) za 12 MYR można dojechać wygodnymi autobusami Star Shuttle).
Petronas Towers
Przyznaję bez bicia: to nie był mój pomysł. To Waszek wyciągnął mnie do góry. Pojechaliśmy tam z samego rana, prosto z lotniska, metrem KLJ (5 stacji od KL Sentral, bilet za 1,60).
A na miejscu powitał nas metal, szkło i wysokie niebo.
Petronas Towers, oddane do użytku w 1998, chwaliły się przez 5 lat tytułem najwyższych budynków na globie – 452 metry wysokości robią wrażenie. Dla porównania najwyższy w Polsce PKiN ma wysokość 237 m (licząc do czubka instalacji antenowej na iglicy). Wycieczki windą zaczynają się od 9:00, bilety w kasie za 55 MYR, czyli w przybliżeniu 45 zł. Mając godzinę do dyspozycji, kręcimy się trochę po okolicy i próbujemy oddać w zdjęciach imponujący rozmiar wież.
Gdy nadeszła właściwa pora, jedziemy całą zwartą grupą windą. Petronas Tower to dwie wieże złączone łącznikiem Sky Bridge na poziomie 41 i 42 piętra, czyli na wysokości 170 m. Spacerując tym “mostem” ma się przyjemne poczucie zawieszenia w wolnej przestrzeni nad miastem, ale wysokość nie robi jeszcze wielkiego wrażenia. Ciekawsze widoki roztaczają się z tarasu obserwacyjnego na poziomie 86 piętra.
Jesteśmy naprawdę wysoko. Szkoda tylko, że nie ma dobrej przejrzystości powietrza…
Dzięki temu, że mamy do czynienia z dwiema bliźniaczymi wieżami, to z okien jednej możemy przyglądać się wierzchołkowi drugiej. Przenosimy się w świat zaawansowanych technologii i “machamiasta”. Jest coś ożywionego w tej materii nieożywionej…
Observation Deck to rzeczywiście świetny punkt obserwacyjny, choć niekoniecznie tylko dla obserwacji elewacji i panoramy miasta, a także ludzi. Bo zawsze ludzie są najbardziej ciekawi w dalekich podróżach.
Przybyliśmy do kraju muzułmańskiego, nie ma wątpliwości. Po kobietach najlepiej do zauważyć.
Okazuje się, że po dzieciach też…
No dobra, śmigamy do hotelu, czas się odświeżyć, w końcu ostatnie oblucje wykonywaliśmy – o ile pamięć nie myli – dobę temu jeszcze w Udawalawe! Na kolanie zarezerwowałem pokój w Citin Seacare Hotel Pudu ze śniadaniem za jakieś 80 zł. Trzeba się trochę zrelaksować, przypomnieć smak azjatyckiego piwa i pooddychać atmosferą Malezji 🙂
Drobna uwaga: piwo w Malezji drogie jak cholera! Najtańsze Skol w dużej butelce za 13 ringgitów! A trochę lepsze nawet za 17 (czyli jakieś 15 zł)! Trzeba sobie radzić i szukać poza sieciowymi marketami. Tę puszkę, którą się raczę z nieukrywana przyjemnością, kupiłem w małym ulicznym sklepiku za 8 ringgitów. Taniej już nie można. Zebraliśmy siły i ruszamy w miasto. Przede wszystkim wreszcie zjeść jakiś streetfood!
Kuala Lumpur (po malezyjsku: Błotniste ujście)
Malezja (czyli Kuala Lumpur, bo co ja wiem o całej Malezji) to jednak inny świat niż Sri Lanka. Nie ma tego chaotycznego ruchu wszędobylskich tuktuków, nie ma tego nieuporządkowania III świata. W Kuala Lumpur panuje nowoczesność w sosie tradycji.
Nie mamy czasu na zwiedzanie całego miasta. Wybieramy tylko najciekawsze kąski. Można trafić w Kuala Lumpur na sympatyczne miejscówki, tylko trzeba się trochę poruszać. Dla przyjemności “odkrywcy” wybieramy kolejkę jednoszynową nad miastem.
Z góry trochę więcej widać.
Mnie jednak nowoczesność mniej intryguje, nie ma co do tego wątpliwości. Wolę te stare, nawet odrapane kawałki miasta.
Może przez odczuwaną bliskość geograficzną odżywają we mnie reminiscencje z Tajlandii… A zaraz potem skoczymy do Chin…
China Town
W chińskiej dzielnicy jedno jest pewne, znajdziemy tu na pewno coś dobrego do jedzenia!
Wreszcie! Najzabawniejsze, że w stolicy Malezji zamawiam tajskie morning glory na obrzeżach China Town 🙂 Światowiec pełną (i bardzo zadowoloną) gębą 🙂
Przy okazji doceniamy inwencję rodziców, którzy muszą z dzieckiem do pracy…
Sama dzielnica nie zachwyca. Ale zupełnie przypadkiem, “przechodząc służbowo, na statek”, trafiamy na niesamowitą hinduistyczną świątynię.
Sri Mahamariamman
Koniecznie trzeba ją namierzyć, jeśli spaceruje się po chińskiej dzielnicy. Od strony ulicy rzuca na kolana gopuram, czyli wieża bramna w kształcie piramidy.
Wieżę zbudowano w 1968 roku. Zdobią ją misternie wykonane wizerunki 228 hinduskich bogów i postaci przeniesionych ze scen Ramajany, wyrzeźbionych przez rzemieślników z południowych Indii.
Aż trudno oderwać wzrok… Gopuram jest zjawiskowy, a sama brama przenosi nas autentycznie ze strefy profanum do sacrum. Z jednej strony hałas ulicy, z drugiej cisza i spokój. Aż człowiek milknie sam w sobie.
Sri Mahamariamman to – okazuje się – najstarsza hinduska świątynia w Kuala Lumpur, założona w 1873 roku przez tamilskich imigrantów z południowych Indii, którzy przybyli na Malaje jako robotnicy kontraktowi, budując koleje i drogi lub pracując na plantacjach kauczuku. Traficie na nią idąc ulicą
Świątynia została nazwana na cześć popularnej hinduskiej bogini, Mariamman, uważanej za obrońcę Tamilów podczas pobytu na obcych ziemiach. Czasem ciszę przerywa niegłośna mantra…
Klucząc uliczkami wracamy do hotelu na porządki w zdjęciach, mailach i krótkie spanie. Jutro głównym punktem będą Batu Caves.
Pingback: Etap 2: Jak przeżyć drogę autobusem do Colombo? - swoją drogą
Pingback: Etap 4: Penang. Jak się zakochać w dwa dni i cudem wyjechać - swoją drogą